Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kiem innego, poklepał ją po twarzy, piersiach, biodrach. Niczego nie bała się, jak niespodzianych pieszczot.
Patrząc pilnie w oczy dotykał z wierzchu jej policzków. I odskakiwał od nich poduszkami palców, ni to od zbyt gorącej wody.
Knote stała, przerażona.
— Więc jeszcze nie wiesz? Jeszcze? — Nagle, z obu stron, obiema dłońmi, sztywnymi, jak packi, uderzył po twarzy z całej siły.
Zapłakała.
Chwyciwszy końcami palców za końce małych uszu, cedząc przez zęby — jutro o dziewiątej w hucie — jął prowadzić jej głowę dookoła. Gabinet wirował coraz prędzej w oczach pani Knote, zachwiała się na nogach.
Puścił nareszcie jej uszy.
— Ja się staram, panie dyrektorze — płakała Knote — ja się staram.
Nie słuchał. Siedział przy biurku i skrzętnie notował.
Zdawało się pani Knote, mimo iż przedtem lubił ją czasem bić w pieszczocie, że teraz głowa jej pęka, a serce wszystkie węże świata rozerwały.
Nie patrzył na nią.
Podeszła do biurka, ostrożnie ucałowała rękę z sygnetem pochodzenia i kroczkami wiewiórki wyszła prędko przez pachnący korytarz.
Dokąd? Na miasto, na powietrze. By ochłodzić policzki i żeby łzy nie kapały na czerwony dywan.
Lepiej w błoto.