Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lei, łącznie aż do wizyty u Szymczyka, palacza, który na pewno wtyka swoje palce do sprawy strejku.
Od masażu Drążkowej, zjawienia się nagłego sobotwóra, czyli Mieniewskiego, syna, który ma z sobą co, jeżeli nie bomby?! W dwóch oszukańczych garnkach? Przejęła list, jest teraz za stanikiem na piersiach. Mieniewskiego zamknęła w pracowience. Leży, mocno pobity po wiecu ojca. Plączą się w tym także i dziewczyny...
Dyrektor wahał się na giemzowych kapkach. Przełykał dziwne wiadomości, po czym jakby mu znów z żołądka do ust powracały. Żuł. Pomagał mu w tym język, którego pełno było po jednej, to znów po drugiej stronie szczęki.
Masażystka opowiedziała wszystko najdokładniej raz jeszcze. Nie słuchał, a wciąż wypytywał. Już miała po raz trzeci wszystko opowiedzieć, gdy dyrektor wykrzyknął cicho, tylko on umiał tak cicho, przejmująco krzyczeć:
— Żyć mi nie dajecie! Nie dajecie mi żyć!... — Ciurki płaczebne szły mu z oczu. Powtarzał, swoje smutne słowa bynajmniej nie do Knote. Jakby mówił do okna, przez powietrze, przed siebie do głuchych wstrząsów przylegającej huty.
Zbliżył się, uczuła woń eukaliptusowych cukierków, które ssał przy muzyce, by nie palić.
— Więc jeszcze nie wiesz — powiedział żałośnie — że o tych rzeczach nie mówię przy muzyce?! Pogadamy jutro w biurze. Prawda?
— O której godzinie, panie dyrektorze?
Jak gdyby przypominając sobie nagle coś cał-