Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

swoim strasznym uśmiechem... Rozsuwanym bezgłośnie, jak na gumowych sprzączkach.
Co obie panie mówiły nie wiadomo, ale jak zwykle we wzorowym świecie, ubiła się z wszystkiego — niby wysoka, głośna, niewidoczna pianka!
Wtedy to dyrektor Kostryń postanowił napić się sodowej wody i wtedy pani Knote podając syfon na małej srebrnej tacy rzekła wtajemniczone słowo!
— Ważne...
Kostryń przymrużył oczy i westchnął:
— Co takiego?
Gwizdnął cichutko, poszli korytarzem do dyrektorskiego gabinetu, któremu w wezbranej piersi niosła pani Knote może ocalenie, uspokojenie, zawsze jak najwięcej serca!
Jeżeli, w korytarzu czy w salonie pachniało wielkim światem, jeżeli na czerwonym dywanie schodów słyszała pani Knote w sobie jedno słowo, „modlitwa“, to o całym urządzeniu gabinetu myślała w jednym tylko wyrażeniu: sprawiedliwość.
Wszystkiego tutaj przedziwnie wypadało po dwa: dwa okna, dwa ogromne fotele, dwa kandelabry elektryczne, dwie szafy notarialne. Tylko biurko było jedno, z ciemnego drzewa, „dyrektorskie“ na tle myśliwskiego koloru tapety i mebli
— Ty wiesz, panie dyrektorze — rzekła Knote na środku gabinetu.
— Nic nie wiem, moja złota — odpowiedział dyrektor. Wciąż jeszcze trzymał głowę, niby do skrzypiec, przytuloną do niewidzialnego łona.
Pani Knote opowiadała z żarem wszystko po ko-