Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jeden oddałby duszę, gdy drugi palcem kiwnąć nie chce....
Rządziła po cichutku tym ogromnym dostatkiem i czuła się serdecznie „siostrą żony swego męża“.
Nakrywszy do stołu, mogła stanąć na ulubionym miejscu, między salonem a jadalnią. Plecami uważała jeszcze niejako na stołowy, a pełną, szczerą piersią „do łez“ słuchała muzyki.
W obliczu tej muzyki topniało wszystko, co ludzie wszędzie mówili na dyrektora Kostrynia. Mówili — ścierwo, Świnia, drań — bo go nigdy nie widzieli przy graniu. Trzymał głowę przytuloną do skrzypiec jak dziecko do łona. Łysina dymkiem rzadkich włosów zaciągnięta błyszczała mu wesoło, wielkie, czerwone uszy aż drżały z zajadłej ciekawości.
Zielone, wypukłe źrenice stały „całe“ w nutach. Widok tych źrenic utwierdzał w pani Knote przeświadczenie o dobroci dyrektora.
Jakież to porównanie z panem Coeurem? Żadnego porównania. Na sam widok Coeura czuła się pani Knote nie kochanką, metresą, czy chociażby zabawką, lecz zranioną matką swego dyrektora. Tyle Francuz wyrządzał tu krzywdy.
Lepiej nie myśleć teraz o tych wszystkich wstydach...
Dyrektor Feliks Kostryń wystawiał koniec języka przy muzyce, ślizgał się palcami po strunach przemyślnie, giemzowym bucikiem bił takt o posadzkę jak do tańca. Grał takim sercem, aż mu nogawka dygotała nad jedwabną skarpetką.