Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

całej rodziny szło co dzień przez jej ręce. A gdy trzeba zadzwonić, w dołku ściska i ssie... Zadzwoniła. Przez całe schody, na czerwonym dywanie, wciąż uczucie modlitwy. Na piętrze, przed szklannymi drzwiami zaczynała się niepewność. Jak przyjmą, co powiedzą?!
Ten zapach przedpokoju! Perfumy, futra i salonowa politura. Jak gdyby elektryczność nawet miała tu swój zapach.
Pani Knote złożyła chustkę na krzesełku, powiedziała staremu służącemu: „Dziękuję bardzo“. Uniżonym spojrzeniem powitała wiszące na szaragach okrycia. Zawczasu, w przedpokoju jeszcze, przybrała drobny, cichy krok wiewiórki. Kroczkiem tym weszła do oświetlonego suto stołowego. Tu musiała odetchnąć.
Z wrażenia.
Nie zdążyła przymknąć powiek, gdy z salonu pan dyrektor Erazma i Katarzyny, Feliks Kostryń, przeliczył głosem, od którego zawsze dostawała wypieków:
Raz, dwa, trzy, cztery.
Zaczęła się muzyka.
Był to przecie dzień kwartetu, poniedziałek, co tydzień, najszczęśliwszy wieczór w zobopólnym stosunku. Pani Knote wyprosiła sobie u swego dyrektora, że „muzykalny“ wieczór spędza razem w mieszkaniu i pod pozorem pomocy do kolacji napawa się graniem.
Chwile te zaliczała do szczęśliwych. Przez jej ręce szły wtedy cała zastawa, serwis, srebro, piękne, wysokie kryształy. Rządziła całym domem, gdyż żonie, Stanisławie (o żonie dyrektora mogła dowoli myśleć po imieniu), nigdy się nie chciało.