Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gnał ją do kamieniołomów, żeby ją wpisać zaraz do Kasy Chorych. I wpisał, aby nie umierała darmo.
Nie takie rzeczy widziała i słyszała tutaj Knote, nie to było korzyścią. Gdy weszły do mieszkania i już maszynę postawiły, a Knote drzwi otwarła do nyży, gdzie leżał ów Mieniewski... Lenora jak nie wrzaśnie!
— Skąd go znasz?!
— Ja go znam?
— Skąd go znasz?
— Wcale nie znam. Śmieje się, że go tak murarze urządzili.
— Skąd wiesz, że murarze?
— A bo kto?
— Znałaś go?
— Może znałam?
— No, to znałaś? — Kolana ugięły się pod panią Knote. Wiadomo, że Lenora była szlaja. Ale kiedyż to się poznali ci dwoje? Syn leadera i taka oto dziewka? Chyba znali się dawniej? I nikt o tym nie wiedział?
Do kłębka nowa nić....
Rozstały się najgrzeczniej, — mieszkanko zamknąć i, długi mur huty minąwszy, z czymże podejść pod bramę dyrektorskiego domu? Siedem okien pierwszego piętra świeciło w złotym szeregu. Story pospuszczane. Trzy okna salon, dwa jadalnia.
Na ów widok doznawała Knote zawsze uczucia wody w uszach.
Przed samymi drzwiami napełniło panią Knote jeszcze większe uczucie modlitwy. Żyła przecie z tym człowiekiem, żonę jego i córkę masowała, ciało