Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzem, Ty jesteś, oczywiście, ojcem robotniczego ludu, a ja zwykłym nędzarzem. Wcale duża różnica? I — że mogliby się jeszcze porozumieć, należało by jednak w tym celu zasypać jakiś rów ogromny i głęboki, zasypać go prostą, a tak pospolitą, a tak trudną szczerością...
Gdy zamykał oczy, zasypiał. Gdy je otwierał, patrzył z podziwem na urządzenie pracowienki, podobne do klozetów niemieckich pociągów pośpiesznych. Mało to ich widział podczas wojny?!
Ręczniki równo złożone w czworobocznej puszce blaszanej, nad wywrotną miską umywalni kureczek kolejowy.
— Czy pani jest Niemką?
— Mój tatuś był Niemcem.
Klozetowe urządzenie przeistaczało się pod jednym oknem w wyłożoną poduszkami sypialnię, pod drugim w ambulatorium chirurgiczne. Stały tam w szklannej szafce rozmaite szprycki. Nad nimi, niby czerwony znak zapytania, wyginał się na ścianie gumowy zwój hegara.
Pani Knote zaprosiła Tadeusza do nyży. Kołdra wysoko zaścielonego łóżka kokieteryjnym odchyleniem zdawała się nęcić do snu. W popękanym piecu trzaskał szybki ogień chwiejąc rózgą promieni na podłodze.
Tadeusz, mimo że mu to przyszło bardzo trudno, przywlókł krzesło aż pod okno, żeby zobaczyć widok.
Nie zasnąłby inaczej.
Pani Knote wydała nagły okrzyk.
— Co się stało? — spytał nie odrywając spoj-