Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzenia od ściany przeciwległej, oddalonej nie więcej, niż na łokieć.
— Nic — odpowiedziała Knote. Teraz — miała pewność. Wszyscy zbrodniarze oglądają zawsze swoje drogi odwrotu.
— Cóż to za diabelska ściana tak się tu blisko rozsiadła?
— Bynajmniej nie diabelska. To tylko tylna Ściana Rady Kopalń i Hut.
Pani Knote wycofała się do pracowienki. Czy można opanować tysiąc myśli na raz? Przez te myśli przeświecał jednak w głębi mały, skromny obraz: jak taka sobie Knote przykłada rękę dyrektorską, z sygnetem szlacheckiego pochodzenia, do bezbronnej, pracującej piersi i oświadcza: jest u mnie on i jego bomba...
Wtedy dyrektor podejdzie do niej i bez jednego słowa pocałuje ją w rękę, jak matkę. On, dyrektor, który rządzi tyloma zakładami i tyle ma z tym zmartwień. Ustami jego wszystkie te zakłady pocałują ją w rękę. A potem pójdzie dyrektor przed tego swego przeklętego Coeura i tak wysoką kartę rzuci na stół?!
Jakże to dziś inaczej szła robota?! Już szczegółowo zapędzlowała młodą sztygarkę z „Paryża“, już zadała drugiej chininę z gorącymi kąpielami — ile tylko wytrzymać można, moja pani — już Felce Domagało założyła czarodziejską gumkę, po której przyjdzie poronienie jak mur.
Woda, dla niepoznaki odgłosów płynie z kranu, rozkładają się przed tobą te młode ludzkie żaby i skła-