Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dają, a ty lecisz myślą zabłąkaną w swą coraz lepszą przyszłość.
Przypatrzyła się jeszcze gościowi swemu przez dziurkę od klucza: siedział na łóżku. Pisał przy świecy, w wytarganej, zbójeckiej koszuli. Odegrzała mu wczorajszych zrazów z tureckim pieprzem i przyniosła z szafy koszulę nocną swego dyrektora.
Miała ich kilka u siebie, od wypadku, gdyby się kiedyś jakoś zapóźnili we dwoje...
Tadeusz spytał, czy to męża?
Wątpliwi ludzie zawsze będą mieli taki węch...
Odpowiedziała prawdę, że jest wdową. Mąż, Niemiec tutejszy, umarł w pierwszym roku wojny — jako nigdy nieodżałowany człowiek.
— A widzi pani — chrząknął Tadeusz i jeszcze raz przemruczał sobie list do ojca:

Skutki wiecu wysoce opłakane. Musiałem się bić bardzo zażarcie i mimo wszystko okradziono mnie. Twoi kochani stronnicy. Teraz z połamanymi bokami leżę w wilgotnej konurze, otoczony podejrzanym miłosierdziem. Opiekunka moja chodzi na palcach i uśmiecha się jak bydlę.

Piszę przy świecy. To nie ważne.
Za ścianą warczy motor, puszczają śmigę pokazu lotniczego i odkręcają solidnie wszystko, coś wczoraj na wiecu zakręcił. Bądź spokojny, na urzędowych Twoich cymbałów nie liczę areale.

Wystraszone osły. Może zechcesz jeszcze raz pomyśleć: King of England czeka!!!...