Przejdź do zawartości

Czarne skrzydła/Lenora/Brzemię górnicze/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


3.
CUDA KSIĘDZA KANI

Znaczyła mu co ta dziewczyna? Nic! A jednak o niczym już dziś Tadeusz nie myślał, tylko o jednym: gdzie znajdzie drzewka owe za wodą, na Zielonem? Zbliży się na trzy kroki, wtedy właśnie spod cienia uschniętych gałęzi wybiegnie Lenora i zawstydzi się na widok pięknego raglana! A co nastąpi potem? Tadeusz nie myślał, o nastąpi, zawczasu bowiem czuł na sobie mocne, drżące objęcia! To nastąpi! Więc śpieszył w tym raglanie atłasowymi cukierkami w kieszeni, sam jednego nie ruszył, choć po nędznym obiedzie Knote jeść mu się chciało bardzo.
Kładeczkami i w ostrym wietrze, i w tysiącu pogwizdów najróżnorodniejszych maszyn, i w głuchym terkocie kolib wracających torami przez lasek i przez martwe wizerunki świata tutejszego w zgęstniałych wodach, przybiegł na miejsce wyznaczone, gdzie nikogo nie zastał.
Z oddali, z baraków pokozackich dolatał chrobot (biedy ludzkiej, na wprost skrzyły się brylantowe światła kopalń i wież wyciągowych, lecz pod umówionym drzewkiem nikogo, tylko wiatr trącając uschłe liście przebierał sobie i fruwał po rozstaju małej dróżki ciemnym, nikłym kosmykiem.
Gdy oto — Tadeusz nie mógł sobie potem przypomnieć, jak się to stało: zza drzewa, tuż przed widzącymi dokładnie oczami, zjawiła się twarz inna od wyglądanej, a przecie podobna, jakby Lenorka patrzyła męskim obliczem gniewu i srogości.
Był to brat. Brat, Duś Jan, sygnalista, który mówił przez szum gałęzi:
— No, to mnie wydaj, wydaj teraz. Co?
— Kto cię ma wydać, na ten przykład?
— No, ty, obrońca, patriota. Obrońca ładu.
— Mogę cię nie wydawać.
— Zrobisz jak ci kazali.
— Mnie tu nikt nic nie każe.
— Pan porucznik. — Duś zarechotał.
— No, to co, żem porucznikiem był?
— Obrońca ojczyzny. Może szpiclować i zasypywać może. Wszystko mu wolno dla ojczyzny. Pan porucznik.
Jak się stało, że znów „ty“ sobie mówili?
— Cóż na mnie szczekasz, dziadu, od poruczników i zaraz od ojczyzny?! Co możesz o tym wiedzieć? Nie twój interes!
Gadali twarz naprzeciw twarzy, a drzewko, przy którym stali, szumiało im żałośnie.
Tadeusz wspomniał jak się porucznika dosługiwał, jakim trudem, cierpieniem i śmiercią, krzywdą i poświęceniem. W jakich wszach, w jakim głodzie i chłodzie. Dla ojczyzny. Ale co tacy zakuci, ciemni ludzie wiedzieć mogą naprzykład o sławie, honorze ojczyźnie.
— Nic nie wiedzą — zaśmiał się Duś czyściutko. — Nie mają czasu.
Wyszła tedy w tym pyskowaniu historia naprzeciwko historii, spotkały się i losy swoje porównały.
Podziemna historia Dusia Jana, sygnalisty z „Erazma“, kiedy wcale nie był jeszcze sygnalistą, lecz w pełni sił młodzieńcem, pracującym na kopalni jako pomoc pierwsza górnika. Losy, wypowiedziane suchymi wargami a twarzą nieruchomą, sztywną, jak oblicze miedziaka.
Ludzie pracy, tu w Zagłębiu, chcieli straszną wojnę zatrzymać strejkami na kopalniach. Waszą niebieską krew porucznikowską! Za to popadli, ma się rozumieć, na zsyłkę do obozów koncentracji. Tam zdychali wreszcie z głodu dla dobra ludzkości. Po czym nastał rozruch europejski, otwarły się więzienia i obozy, ludność cała wyległa na drogi. A cóż ludzkość? Każdy swoje zaczął łapać i znów gromadzić pod siebie, tylko jeden Lenin pomyślał o ludzkości.
— My się tymczasem z rewolucją właściwego człowieczeństwa kierowali do kraju przez kordony, granice i straże. I cóż nas tu spotkało w ojczyźnie prócz bujania? Do milicji ludowej przystali my za rewolucję.
Duś Jan z niezagojoną jeszcze pachwiną po postrzale na Węgrzech, w której to pachwinie dotąd żyły ułożyć się nie mogą.
— Z milicji przeodziali nas na wojsko, na kresy, bić mniejszości — taka to była cała rewolucja człowieczeństwa. — A teraz powiedz — przedrzeźniał się Mieniewskiemu obleśnie — powiedz jeszcze, że mnie przekupili?!
— Mieli co przekupywać! — Obce były te sprawy Tadeuszowi, zapalały jednak tajemne pokłady myśli już uśmierzonych, pogrzebanych, może nigdy nie żywych, więc czemuż nagle czułych, palących, tyle razy przeciw ojcu kierowanych, przeciw wszystkim porządkom?!
A jednak wołał przez mrok do Dusia: — Nieprawda! — powtarzał srogo: — Ja ci pierwszy przeszkodzę... — Terpał go za ubranie krzycząc: — Tylko spróbuj!
Najdziwniejsze, że objęli się, sute ramię raglanu na wyświechtanej rzadziźnie kapoty. Poszli kładeczkami przez pola, zakrętem w koło starych hałd, rozpaleni przedziwną miłością wzajemnej nienawiści.
Tadeusz wyrzucał sobie, iż przemilczał sprawę osobistą. Jakże tak? Tu z tej strony idee, a tu znów ciało twojej siostry mam i rozkosz z niego czerpię?...
Przemilczał o tym. Dał się tylko namówić do uczestnictwa w wieczorku u starego Supernaka. Zaraz teraz.
Nic tam takiego nie będzie. Trochę ludzi, oczywiście swoich. Kania, ksiądz, wypuści radio. Założone u Supernaków. Całego kramu nie na długo, gdyż przyszło nagle zamówienie, dla okrętów. Dla dwóch. Kopalnia idzie na trzy zmiany, ludzie głowy tracą i portki gubią, tak lecą na godzinę.
— Chodzi tu tylko, żebyśmy się poznali. — Duś wypowiedział to twardo, rzetelnie, z wielkim zobowiązaniem. Powieka mu nie drgnęła nawet, że Mieniewskiego do Supernaka na przesłuchy prowadzi.
W sionce przywitał ich Supernak. Wielkiej radości z odwiedzin nie wyraził słowami, lecz zgrzytaniem jakimś wewnętrznym, bardzo uprzejmym. W izbie pachniało świętem i chorobą. Dwa zapachy skłócone, uroczysty i zgniły. Część gości była już na miejscu. Od łóżka Supernaczki rzucali gęsty cień Martyzelowie.
Właśnie z powodu Martyzela nie tak wypadło przywitanie syna leadera, jak trzeba było oczekiwać. Albowiem starszy górnik przemawiał, mądrością swą, oczytaniem, jak to już nieraz, przynosząc pocieszenie chorej.
— Nikt lepszy od robotnika — właśnie to mówił teraz Martyzel na pocieszenie Supernaczki — nie może za niego działać ani robić. Tylko on sam. Kim zaś dziś jest robotnik, prócz że jest tanią siłą fizyczną? Jeszcze niestety, nikim! Żeby pozostał kimś, zdobył wiedzę i swój obrót współczesny, nie zdąży w swoim losie robotniczym!
Kobiety słuchały bez ruchu. Martyzelka obok łóżka na krześle, w czymś popielatym, Supernaczka żółtą twarzą uśmiechnięta w chmurach pościeli. Szymczykowa przeszkadzała poniekąd, obok czerwonych blach nagrzanego pieca. Roztrzęsiona mnogością nieszczęść szykowała szklanki, które dźwięczały ustawicznie jakby głosem przegarnianych w wodzie baniek.
— Dążyłem i ja — prawił Martyzel — aby nie być tylko siłą fizyczną, opancerzałem się wiedzą w oryginale, i cóż?! Niby wilk strejków westfalskich! A jak przyjdą dzieci, gdzieżeś jest, wilku?! Nie jestem już wilkiem. Każdy człowiek, gdy ma dzieci, staje się jagnięciem.
Skończył. Można było oglądać skutek pocieszenia na twarzy Supernaczki. Skutek odwrotny. Zamiast smutku przez żółte jej policzki zorza świeciła. Martyzel objaw ten nazywał radością niewolnicy.
Podłogi pomyte, w obu izbach dobrze umiecione, Szymczykowa dopilnuje herbaty, siedzą goście, snują uczące rozmowy, a jeszcze księdza Kani spodziewają się wszyscy, a jeszcze drugi pokój otwarty, czyli muzej, w którym zgromadziło się tyle pięknych mebli, dlaczegóż nie miałby się człowiek uśmiechnąć do tej chwili?!
Muzej, czyli wszelka oszczędność z tylu lat, czyli główny dowód życia! Do tego obie lampy zapalone, tu zwykła, a w muzeju, dla większego uczczenia księdza Kani, wisząca. Po trzeciej żonie. Złośliwi powtarzali, że portier ożenił się kiedyś dla tej lampy.
Lampa duża, z piękną klamrą, twarzami wygniatanych aniołków wpatrzona w cztery strony świata. Supernaczka za dobrych czasów szycia powiększyła jeszcze to bogactwo przysposobiwszy na klosz zielony prześliczną baletnicę z bibułki i z resztek różowego jedwabiu.
Taki to dowód życia: gdy nie myślała o małżeńskich sprawach i na męża nie patrzyła, czuła się jakby w pierwszych dobrych służącowskich czasach. A tu jeszcze ów nowy gość, syn pana leadera, może nawet z hrabiów, w takim palcie bogatym. Więc od zmartwień głębokich i od takich zaszczytów bliskich mogą się chyba łzy w oczach człowieka zakręcić. Spłynęły lekko po policzkach portierki, podczas gdy Supernak najważniejszego gościa, młodego Mieniewskiego, przeprowadzał do muzeju ze słowami
— Pieniądzom żadnym nie wierzę, ani papierom, ani czemu, a przedmiotom takim wierzę.
Tadeusz stukał dość obcesowo w siedzenia bambusowych krzesełek i wołał z nadmiernym może uśmiechem:
— A więc to tutaj stoją te piękne bambusy!
Ani jeden ślad przykry nie okazał się na obliczu Supernaka, sproszonym lśnieniami baletnicy znad lampy. Supernak śmiał się ku złotemu światłu i tylko ścierał je z siebie pośpiesznie niby kurz, niby proch, niby nic.
Miał do wytłumaczenia w cztery oczy synowi leadera pewną rzecz bardzo przekonaniową. Miał do zrzucenia wielki ciężar ze starego robotniczego serca... Czynił to szeptem nieskładnym, spośród którego spółgłoski pryskały obfitą śliną.
Portier się zwierzył — jako to występ leadera odwrócił go na starość od organizacji partyjnej. I od takiego mdłego socjalizmu. Bo nie są to już na teraz sposoby żadne. Występ leadera nastawił właśnie portiera na drogę bardziej skrajną...
— Wiedzcie, towarzyszu — Supernak odął się ponuro — że to ja wczoraj wywracał posła Drążka na zgromadzeniu delegatów kopalnianych. Skoro się prawdą życie zaczęło, no to jak? Prawdą trzeba kończyć?!
Mieniewski ze swej strony nic na to wszystko. Patrzył po pańsku, inżyniersku, jasnym a nie widzącym wzrokiem dokoła wzdłuż muzeju na porcelanowe figury za toczoną drabinką kanapy ustawionę, na wypchaną głowę sarny, na lustro krągłe w złotych ramach, na karła z gipsu w zielonych portkach, z siwą, srebrną brodą, nawet przy lichtarzach srebrnych nie przystanął. Tylko dalej: spoglądał martwo na obrazy gładkim glancem wydrukowane, na krówkę z alabastru, która zamiast nóg przednich trzymała się na tutkach od papierosów. Włoski aksamitu czesał długimi palcami wzdłuż stołu, aż wreszcie — Po cóż mówicie mi to wszystko?! — zawołał.
Więc Supernak znów zaczął dukać, wmawiać i judzić, i mataczyć. Przecie wiadomo:
— Tata was tu zostawił, dla dozoru. Na nastawnika! Nad Drążkiem. I nad nami. Nad wszystkimi.
Wyrwało mu się z piersi, jak z psiej piersi: radosny skowyt!
Tadeusz nie wytrzymał. Wszyscy motali tu go w jakieś tajemnice, domysły, podejrzenia! Wybuchło w nim, jak wczoraj, gdy mówił z Lenorą.
— Nie mam tu z wami żadnych interesów! Nic mnie to nie obchodzi! — I aby raz na zawsze rozproszyć domysły, ze złością i ze wstydem powtórzył to samo co wczoraj: — Jeżeli chcecie wiedzieć, to mam interesy pewne, ale nie z wami. Wprost przeciwnie, z dyrektorem waszym. Ściśle handlowe interesy. Z dyrektorem Kostryniem.
Portier skulił się na dźwięk dyrektorskiego nazwiska, gdy oto śpiący Buruś poderwał się spod pieca, zamerdał obłoconym ogonkiem i doleciał do drzwi.
Wokoło chaty rozlegać się jęło szmerem, pośpiechem, tupaniną i chrzęstem.
— Ksiądz Kania idzie wyrzekła uroczyście Martyzelka.
Tak zawsze było, gdy nadchodził: ludzie za nim biegali po nocy i za dnia, chciwi nauk, dziwności i cudów, i całej tej postaci. Gdzie stąpnął, zaraz oblegali, a jeszcze u Supernaków, skoro tu dla chorej radio zaprowadził i z powietrza podawał muzykę, mowy i głosy tylu przeróżnych krajów.
Chora przysiadła na łóżku, smagłą twarz Martyzelki owiał rumieniec, gdy otwarły się drzwi sieni pełnej ludzi.
Wszyscy ci sami: uczniowie księdza Kani (hodował ich na apostołów?!). Machnik złodziej i łobuz znany, teraz nawrócony, oraz Pstrokoński z wypłyniętym okiem, ułan, czy też marynarz, zawsze wojskiem od niego niosło. Naturalnie, palacz Szymczyk, Lenora i Karolcia Domagało, wszyscy bardzo weseli.
Niedarmo przecie Martyzelka mawiała — ludzie za księdzem latają, jak na skrzydłach!
A w sieni natłoczyło się! Z Zielonego, z baraków, nie sama tylko młódź, lecz i górnicy.
Ksiądz Kania zatrzymał wszystkich obcych łaskawym, lecz stanowczym słowem: — I tak was izba nie pomieści. Musimy dbać o chorą. — Zamknął drzwi.
Że zamknął drzwi? I te słowa wypowiedział a nie inne? Że był w długiej sutannie i futrzanej czapce? Że wzrostem swym przewyższał tutaj wszystkich? Lub twarzą młodzieńczą opromieniał — to już miały być cuda?!
Nie w tym były a tylko w ogromnej łaskawości.
Ksiądz Kania składał swój płaszcz na kuferku i zaraz cieszył się z zamówienia do dwóch okrętów. I zaraz zapoznał się z Tadeuszem oddawszy hołd należny zasługom leadera. I już podszedł, i już ręce do chorej wyciągnął.
— Ona tu jest — powiedział — ze wszystkich najważniejsza, gdyż najwięcej cierpi.
Cóż było w tym powiedzeniu niezwykłego? Nic. A jednak zaraz wszyscy się zawstydzili.
Tadeusz nie zdążył powiedzieć Leonorze nawet dobry wieczór. Przedziwna jakaś niemożebność rozpostarła się między obojgiem. Więc ukryli się w cieniu, aby chociaż spleść ręce. Nikt tego nie zobaczył, bo wszystko szło za księdzem.
Chłopski syn przecie! Mało razy sam o tym mówił bez ogródek? A gdy gestykulował, gdy jasnymi dłońmi wodził, jakby tym ruchem samą powagę czcił w pustym powietrzu. Rozpytywał Supernaczkę o objawy choroby. Chora kwitła w pytaniach takich.
Nawet Martyzel, choć stał przecie na chemicznym stanowisku, że człowiek jest związkiem — spotkały się węgiel, żelazo i woda, człowiek żyje, elementy rozeszły się i nie ma człowieka, którą to myśl nad własne życie kochał — w tej chwili zapominał o zwątpieniu.
Prawda, Kania leczył tu ludzi. Lenorze poradził na piegi. Martyzela ratował w reumatyzmie. Dusiowi zdołał wepchnąć przepuklinę pewnego dnia. Każdego poił ziołami skutecznymi, że gdy potem zasiał swój ogródek, nikt mu już niczego nie tarasił.
— Dlaczego szło za księdzem wszystko — mówiła osoba, która nigdy porad jego nie zasiągała, to jest Martyzelka. Nie przez leczenie szli, lecz że przebaczał.
Przebaczenia było w nim bez końca, ach jakby sam — mówiła z rumieńcami na smagłej twarzy — sto razy więcej zbrodni popełnił, niż my wszyscy.
Ksiądz Kania odwrócił głowę od chorej na nagłe słowa Dusia: iż ze względu na zamówienie dla okrętów nikogo nie może zabraknąć na powierzchni przy trzeciej zmianie, więc czasu zostało niewiele. A tu tak ważna sprawa jest do księdza!
Mężczyźni nie poparli Dusia. Ani kobiety. Każdy chciał nacieszyć się choć trochę innym światem.
Więc Szymczyki służyli we dwoje, on i ona. Palacz zredukowany, ileż mu tam jeszcze zostało dni zajęcia, pięć? Przecierali spodeczki, nalewali słomkową herbatę do szklanek, roznosili cukier w blaszanym pudełku i wymawiali ostrożnie przed każdym gościem słowo — słódźcie.
Miałże więc schodzić tak czas na herbacianym przesądzie, albo też na muzycznej propagandzie radia?!
Ksiądz powstał, skierował się właśnie do swych aparacików, wobec czego wszystkie obecne kobiety westchnęły z wdzięcznością. Jął przebierać w drutach, sznurkach, szpulkach, zaginać i przełączać, i supłać w politurowanej skrzynce i na oknie.
Czuwał zaś nad tym głośnik, jak mały księżyc światłem, zionący cudzym głosem.
Duś przeklął w sercu wszystkie obecne kobiety i nawet Martyzelkę, ślepo podlegającą księdzu. Co prędzej nastawił Pstrokońskiego na księdza. Pstrokoński i Machnik organizacyjnie należeli przecież do „komórki“.
Za nimi poruszył się Supernak.
Pstrokoński z Machnikiem przypadli do księdza jak dwa łaskawe koty. Łasili się nieśmiało a żarliwie, wznosząc ku niemu swe płaskie gęby. Supernak zaś tak skubał, nagabywał, tak się cieniem własnym przerzucał, że Kania przerwał radiowe próby.
Kobiety pozostały przy chorej — niech pogadają trochę o gospodarstwie, o kapuście z drożyzną — mężczyźni skierowali się razem do muzeju.
Drzwi za sobą przymkli i nagle wszyscy jęli stąpać na palcach. Cóż z zamknięcia, gdy tyle we drzwiach szpar?! Ściszyli głosy. Supernak uderzył wzrokiem sygnalistę, sygnalista zaraz w Pstrokońskiego, Pstrokoński w Machnika, na Martyzela w tych razach nikt nie liczył.
Duś wyrwał się pierwszy, iż ksiądz winien wiarą swą i jej jawnym teraz na światło wyprowadzeniem pomóc konającej klasie robotniczej. W obliczu możliwości strejku — westchnął aż zaświstało — wesprzeć nastrój rewolucji.
Sygnalista mówił szeptem a słowa zgrzytały mu w zębach. Do tego wypiął piersi i wpatrzył się przed siebie spojrzeniem przeznaczenia klasy robotniczej. Do tego dodał: — Któż głosił, że religia współczesna musi być uwieńczeniem pracy? Któż głosił, że umęczenie obecne klasy robotniczej jest figurą Chrystusa?!
— Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych maluczkich, Mnieście uczynili — potwierdził ksiądz Kania.
Gdy wypowiedział owe słowa z zupełnym spokojem, choć to byli ludzie świadomi i wytrawni, jakby wiatr po nich przeleciał.
— Mnieście uczynili — jęknął rzewnie Supernak. Zatrzęsło nim z wielkiego przejęcia, wywrócił oczy i patrząc mętnymi białkami jął się pierwszy ofiarowywać, gdy chodzi o ujawnienie nowej wiary wedle paragrafów, z podpisem własnym. Gdy trzeba nazwisk, pierwsze swoje poddawał — Supernak Józef. Że parafia tu powstała taka a taka, odrębna, tu ją ujawniają podpisy — niech będzie pierwszy Supernak Józef.
Kania słuchał tych próśb jak bolesnej pokusy. Czemuż to wyrwać chcieli termin ujawnienia nowej wiary i obrządku? Czemuż to Supernak, który bił żonę kijem do utraty przytomności, żarliwie składał tu swe nazwisko? Czemuż to Duś aż drżał z zapału, choć w nic sam nie wierzył?
Oto lud roboczy, trwożna figura Chrystusowych cierpień, jeszcze raz oddać pragnie wieczność za doczesne polepszenie. Ale przecież on, Kania, miał dźwigać Chrystusa tego z nędzy i upadku?! Rozpostarł ogromne ramiona, jednym zagarnął Dusia, drugim przyciągnął Supernaka, który nie przestawał kłapać o terminach ujawnienia nowej religii.
— Zachciewa się wam — rzekł Kania niemal przez łzy w głosie — jawności ze względu na rewolucyjny nastrój. Ze względu na wasz strejk. Czyli za parę marnych groszy kierować dacie nawet wiarą?! Wciąż nic nie rozumiecie?!
Powiedział, by otrzymać odpowiedź, jak od Dusia teraz:
— Z czego się wiara wzięła, czyż nie z walki ludzkości o parę groszy? Towarzysze zatłamsili co prędzej sygnalistę, gadał znów Supernak. 0 okowach, o kopcącej łojówce wiary rzymskiej, o zdzierstwie kanonika, o ludzie tutejszym, który z biedy ogromnej kona a umrzeć nawet nie śmie.
Może by się byli i dogadali, ale nasłuchawszy się o tej niedoli, wypadł zza stołu na środek muzeju Szymczyk palacz, któremu jeszcze wszystkiego pięć dni pracy na kopalni zostawało. Wyrwał się, runął na kolana, wzniósł w górę dłonie chorą wodą nalane, otwarł drżące usta — i okazało się, iż nie wie, o co prosić...
Wtedy to, gdyby nie rozumieli różnorakiej techniki przyswojonej przez człowieka współczesnego, możnaby powiedzieć, iż stał się cud. Ksiądz Kania bowiem powstał i zawołał potężnie słowami Michała archanioła:
— Któż, jak Bóg?!!
Przycupli, rozwarło się milczenie, jakiego nie spotkać, żeby stu leaderów mówić miało.
Tymczasem radio, na falę widać uprzednio nastawione, przemówiło w pierwszej izbie! Słowami obcej mowy, jakby z czarnych przestrzeni powietrza, sam szatan księdzu odpowiadał, przez druty współczesnego wynalazku.
— Duch nowego czasu — wyrzekł odważnie Duś.
— Nie ma nowych czasów!! — Lawą trysnęły z księdza Kani te słowa. Olbrzymimi rękoma przegarniał puste powietrze, przed siebie wpatrzony szedł z muzeju do pierwszej izby, wołając, iż jeden jest Bóg i jeden w Nim czas po wszystkie wieki nieustannie płynący. Że co było, teraz jest, a co będzie, już było, i nie masz żadnej przerwy w duchu!
— Który to Bóg — grzmiał Kania — objawia się narodom i czasom ten sam zawsze, lecz pod różnymi zasłonami. Których to zasłon uchylić dane bywa różnym szczepom i czasom. Z zasłon owych złość ludzka i pycha chce uczynić istności niezmienne, jedne wyższe od drugich, wiekuiste, ponad odmiany bytów wyniesione. A wam każe sycić bóstwa owe pokorą waszą, łzami i krwią żywą. Otóż ludowi pracy, ludowi męki, czyli odkupienia danym jest na ziemi, by ukazał, jak wraz z nim, z jego pracą, wschodzą i mijają coraz bliższe zasłony Prawdy, czyli, by zaprowadził w obliczu Boga Wiecznego równość wiary wszystkiej. I wierzeń, i Bogów, którzy już byli i znów będą jeszcze, jak wy już byliście i znów będziecie!...
Takimi słowy uwił się jeden pierścień ze wszystkiego. Nikogo nie było we wszystkim i wszystko było w nikim. Jeden tylko Którego sławią przypowieści wszystkich czasów.
I tu stał się cud nowy: z wielkim trzaskiem auta, wpadła do sieni nowa osoba. Namacawszy drzwi, werwała się do środka w chustce na rozwianej głowie masażystka Knote! Werwała się na środek z okrzykiem: — Gdzie tu jest?!...
Nie dokończyła. Na ramieniu jej spoczęła ciepła ręka Księdza Kani.Nie przerwała mowy. Ani muzyki nie przerwał blady krążek głośnika. Jakieś dziwaczne nowożytne tany dalekiego powietrza snuły się wciąż przez izbę, pomieszane z słowem księdza aż ciemnym od tylu praw^d wieczności.
Zamiast dokończyć zdania, Knote drżeć jęła pod natchnionym dotykiem. Ksiądz Kania wspierał się na niej niby na dowodnym świadku swych rozpędzonych myśli.
Rozstępować się jęło w sercu Knote jedno za drugim, krzywdy i zasługi, i nawet ten fakt straszny, iż parę godzin temu nie znalazła w przeklętych garnkach Mieniewskiego nic, prócz śmierdzącej mazi, którą zababrała sobie palce. I nawet ów fakt drugi, straszniejszy jeszcze, że tylko co w rozpaczy skłamała Kostryniowi wyznając, jakoby w garnkach znajdowały się ciężkie przyrządy wybuchowe.
Jęła się trząść, pobladła, czyż można powiedzieć, że służka kapitału, czarny charakter tylu kobiecych sprawek płciowych, że masażystka Knote płacze jak istota niewinna, czyli dziewica?! A jednak zapłakała głosikiem cienkim, aż dziw jak bardzo cienkim z tak dużych piersi.
Byłaby w nagłym zemdleniu padła, gdyby jej w porę nie ogarnęły czarne, mocne a litościwe ramiona księdza Kani.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.