Przejdź do zawartości

Czarne skrzydła/Lenora/Brzemię górnicze/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


4.
NA BRZEGU PIEKŁA.

Nazwisko dyrektora Kostrynia miało to do siebie, że gdy je człowiek pracujący usłyszał znienacka, drętwiał. Tak się też stało u Supernaków. Gdy pół zemdlona Knote wymówiła, wreszcie: — Dyrektor Kostryń wzywa pana zaraz, panie Mieniewski — gdy dodała, że auto dyrektorskie czeka przy stawach, wszyscy z pierwszego rzutu pomyśleli, aby się jak najśpieszniej stało zadość życzeniu dyrektorskiego nazwiska.
Jeden ksiądz Kania mógłby dalej kazanie swe prowadzić, ale przed kim? Jedni już raglan podają, drudzy patrzą po sobie trwożnie. Dla kogoż to kazanie?
Supernak z starym Szymczykiem, z Karolcią Domagało i z wystraszoną Leonorą odprowadzili gości aż do samochodu. Aby sprawdzić, oraz w niewytłumaczonej chętce, aby widzieć, jak będzie autu dyrektorskiemu do twarzy w grząskich błotach Zielonego?
Na śklącej wodzie czekało, niczym klejnot. Fuknęło, postacie masażystki i Tadeusza pochyliły się w tył, potem zaś naprzód, Knote mało nie spadła z poduszek na dno wozu.
— Trzymajże się, pani, do pioruna — stęknął Tadeusz.
Nie na wiele zdała się ta uwaga. Siedzieć, czy też na dnie leżeć, jechać, czy też brnąć w błocie?! Wracać do pracowienki, czy też nigdzie, do Supernaków, Drążków, czy do niego, dyrektora, Kostrynia, Feliksa, który dowie się w końcu o całym kłamstwie — nie stała teraz o nic. Spośród bladych mgieł, omszałych wód, sinych hałd Zielonego i z całej dalekości, wstrząsanej głośnym gwałtem pracy, pojawiał się obraz jedyny, wart wszystkich innych tego świata: jak ją ksiądz obejmuje, do piersi przyciska, do kapłańskiej piersi, w której huczą święte słowa zbawienia.
— Czegóż to chce ode mnie dyrektor? — pytał Tadeusz niecierpliwie.
Motor warczał, błoto pryskało szklannym szelestem spod kół, małe domki znikały wciąż wzdłuż drogi, Knote nie dbała o nic. Zdało się jej, że w izbie Supernaka donosiciela, krętacza i zbója otwarły się przed nią po raz pierwszy objęcia miłosierdzia.
Gdy wóz stanął przed oświetloną fasadą Kostryniów, Tadeusz wyskoczył pierwszy i podając masażystce rękę wyrzekł dziwne słowa:
— To już rzeczywiście, przeznaczenie.
Machnęła chustką: ileż przeznaczeń mieścić się może w jednym słowie?...
Nie dzwonili. Kostryń dał jej klucz na wyjezdnem. Biegła pierwsza, z chustką włóczącą się po czerwonym dywanie. W przedpokoju wszystkie światła zapalone. Jak w dnie kwartetu, lub kiedy bywał Coeur. Może przyszedł niespodzianie?... Zachciało się jej krzyknąć tu na całe gardło, krzyczeć ze wszystkich sił. Złożywszy chustkę na krzesełku zatarła grzecznie ręce. Grzecznie i smakowicie, jak przed masażem bardziej ustosunkowanych pań tutejszych.
Z otwartych drzwi jadalni wybiegł truchcikiem dyrektor Kostryń. Chwycił obie ręce Tadeusza. Ogrzewał je własnymi dłońmi.
— Ach, tak, pan jechał bez rękawiczek, na takie zimno. Bez rękawiczek! — Prowadził Tadeusza do pokoju Zuzy.
Gdy przechodzili przez salon, wstrząsany odgłosami pobliskiej huty, koło parawanu z pierścionków od cygar usłyszał dyrektor w sobie samym, lecz jakby wypowiedziane cudzym głosem następujące zdanie: — Mieniewski obciążony bombami.
Po zdaniu tym wybuchło natychmiast: prowokacja, zawiadomić Kapuścika, policja, nagrodzić Knote, zreferować Coeurowi zaraz jutro, zamach, dlaczego zawsze ja, zawsze Kostryń!!!
W drzwiach pokoju Zuzanny odetchnął.
Odrzuciwszy książkę na kanapkę, córka dyrektora Kostrynia powstała z uśmiechem. Z najwłaściwszym uśmiechem dobrze wychowanego przywitania. Ubrana — odpowiednio: w suknię z jedwabnego popielatego trykotu. Wiedziała o co chodzi: by zająć Mieniewskiego aż do powrotu Kostrynia z kopalni.
W korytarzu między pokojem Zuzy a jadalnią przypomniał sobie Kostryń, że musi przecież zaalarmować drużynę ratowniczą na „Erazmie”. Pierwszą połowę drużyny. Tych ośmiu zaufanych, którzy doskonale zastępowali policję. Nie można alarmować ich przez młodszego inżyniera, a tylko przez zawiadowcę. Jest już chyba na kopalni. Na pewno. Zamiast do gabinetu poniosło jednak dyrektora do pokoju żony. Po co?
Stanisława stała oparta o piec. Naturalnie, grzeje się. Ach, nigdy dość ciepło. Knote strzygła tu już jakieś papierki, przed lustrem, czerwona jak burak.
— Mieniewski jest u Zuzy. Zjemy razem kolację.
Kostryń musiał odczekać, z jednego końca huty na drugi przejeżdżał olbrzymi magnes, przenoszący szmelc. Ściany się trzęsły od ciężkiego ruchu wielkich bloków.
Należało by może powiedzieć: — Na wypadek mojej śmierci zostajecie we dwie. — Wyjął masażystce z ręki ów papier, przypalony, do karbowania włosów, i nie rzekłszy więcej ani słowa, wyszedł.
— Moja Knociu?... — Pani Stanisława otwarła skrytkę toalety, wydobyła pudełko z chałwą. Nieraz przecież pogryzając tak rozmawiały o różnych sprawach zagłębiowskich.
Masażystka nie tknęła chałwy.
Pani Stanisława, szumiąc zielonym jedwabnym szlafrokiem, przeprowadziła „przyjaciółkę“ pod piec, na kanapkę. — Moja Knociu, ukrywasz coś? Coś mi się zdaje, że ukrywasz? — jęła prosić, nieomal pieścić ręce masażystki.
Knote zastygła w bezruchu. Oto, głaskania te i dotyki subtelne ścierają z policzków, czoła, szyi wszelki duchowy ślad podniosłych objęć księdza Kani!
— Czemu pani syczy, droga Knociu?
— Syczę — teraz dopiero, usłyszała w sobie szum dziwny, jakby nie była człowiekiem, lecz muszlą ogromną. — Syczę, gdyż wszystkie zdenerwowania nasze z czego płyną?! Z niezaradności pani dyrektorowej. Ja na pani miejscu, żony takiego polskiego, odpowiedzialnego dyrektora starałabym się skokietować takiego Francuza. Takiego Coeura. Mieć go pod pantoflem.
— Ależ Knociu!
— Koniecznie. Z pani urodą?! Z takim ciałem?! — Od szyi, przez biodra po kolana, wzdłuż całej postaci oklepała Stanisławę drobniutkim ruchem obu dłoni.
Bo jeżeli ginie tu w brudach jakaś biedna Knote, niech w takich samych brudach kręci się żona dyrektora: niech każdy ma tak samo. Kiedyś, kiedyś może nad samym grobem dowie się znów Kania, niech się dowie, że gorsze tu bywały kobiety od Knote, choć żyły w puchu i jedwabiu. A Zuzanna?! — Pani Knote dech wszelki odebrało na myśl o kazirodztwie.... Matka i córka ewentualnie w przyszłości z tym samym mężczyzną!
Pośród tych różnych myśli, planów i przypuszczeń rozpłakała się Knote przed Stanisławą: łzom tym winien był ksiądz spod znaku nowej wiary, lecz komuż to wyjawić?
— Ja płaczę — chlipała masażystka — nad ogólnym położeniem pani dyrektorowej! A nad sobą pośrednio tylko. Bo jeżeli pan dyrektor wprowadza do swego domu, sam pannie Zuzi prezentuje latorośl Mieniewskich! Latorośl, która żadnej nie daje gwarancji. Cóż tu skrywać? Ten młody Mieniewski żyje z dziewczyną kopalnianą. Niejaką Duś Lenorą, najzwyklejszą dziewką?
Pani Stanisława zerwała się z fotela, gotowa na wszystko. Ach, na wszystko!
Poszły więc we dwie zobaczyć co się dzieje u Zuzy. Zobaczyć, w danym razie przez dziurkę od klucza!
Tadeusz siedział na kanapce pistacjowej, Zuzanna przed lustrem toalety. Pod światłem bladoniebieskiej lampy jakby ze szkła wydęci. Prowadzili rozmowę o szczegółach urządzenia pokoiku.
Wszystko tu było złote, białe, pistacjowe. A już dwa kroki dalej dygoce huta! Straszliwe tętno żeber żelaznych, przęseł, zgiełk pieców, mlaskot gotowanej stali drobił maluchnym dreszczem przez bibeloty, flakony i pilniki. Głos huty dochodził do granic wzmożonego ryku, po czym stukał głuchym ciągiem uderzeń, z którego znów tryskały nagle porywy świstu.
— Wyrażam to po swojemu, proszę pani, z amerykańską dosłownością: pistacjowa pomadka na brzegu piekła.
— Wszystko zawdzięczamy pańskiemu ojcu, wielkiemu leaderowi. To papuś pański memu papusiowi tak nogę podstawiał w Warszawie, w ministerstwach, na konferencjach, że w końcu zostaliśmy już na prowincji. No tak.
Zuza mówiła spokojnie, uważnie, przechylając na bok głowę.
— Szkoda, żeśmy się przedtem nie poznali! Teraz za późno! — Przerwała ten żart: — Żeby pan wiedział, ile razy mieliśmy tu zepsuty obiad z powodu pańskiego papy!
— A czy sądzi pani, że my u nas jadaliśmy zawsze spokojnie?
Zwinęła się, jak kotka, i rzekła emfatycznie: — Nasi ojcowie....
— No tak, ojcowie, ale przecież starzeją się!
Foremna, śliczna twarzyczka panny Zuzy pobladła pod kasztanowatymi włosami. Usta tak bardzo malutkie, że aż jakoby nazbyt ściągnięte i twarde, przegięły się wzgardliwą podkową.
— Mówi pan, że się starzeją, a ciągle od nich zaczynamy.
Tadeusz posunął się naprzód, wyciągnął ręce: — Zaczynamy od nich, gdyż chcielibyśmy jakoś uwolnić się od wszystkiego, co nam narzucili. Przyzna pani, że to jest w pewnym stopniu wyjątkowe: syn takiego leadera i córka takiego dyrektora! Cóż pani sądzi? Jesteśmy dziećmi skazańców! Mój ojciec, trybun ludu, wódz proletariatu, a pani ojciec —
— Burżuj, kat, morderca! — Zawinęła się w gładkie kręgi jedwabiu. — Żeby był przynajmniej takim katem!
Tadeusz palnął dłonią w kolano: — A może jest?...
Na odsłoniętych zębach Zuzanny rozbłysł śmiech: — A może i jest?! Nic mnie to nie obchodzi. Burżuj, kat?! Przesada. Nie możemy nie krzywdzić, podobno? Tak się już do tego przyzwyczaiłam.
— Jak ja do tego, że mój ojciec zawsze ratuje, organizuje, uzdrawia!
Była śliczna. Czy też może tylko tak dokładna, staranna w ubiorze? Mądra. Czy może zła? Zaczesana, zbudowana! Tadeusz chciał koniecznie podzielić się z tą „córką kapitału“ braterską, koleżeńską pogardą. Pogardą towarzysza losu. Chwycił lekko za oba ramiona i śmiejąc się zawołał:
— Słuchaj, bracie! — Gdy wypowiedział słowo — bracie, jakby się niespodzianie uniosła tajemnicza pokrywa znad zatopionych w pamięci Martyzelów, Supernaków, Szymczyków, Dusiów!
— Wymyśliłem przepyszny wybieg z tejże kombinacji!
Prosto w śliczne, pachnące ucho panny Zuzanny wyszeptał pod rygorem sekretu całą sprawę obu swych wynalazków.
— Mój ojciec będzie się wściekał, gdy to z pani papą zrobimy. Będzie szalał! King of England! A przy tym, może doskonały interes? A przy tym bardzo współczesne, dziedzina ruchu, nóg. No, przecież przyzna pani, połączyć naszych ojców takim wynalazkiem, to jednak czyn nielada!
W drzwiach ukazał się Kostryń z futrem już na ramionach.
— Muszę skoczyć na kopalnię. Zabaw pana, kochanie. Czy pan lubi świeże orzechy włoskie? Mamy w domu ogromne, jak kule.
Słowa te wyrzucił piskliwym rozkazującym głosem i zamknął drzwi. W kaloszach, wiejąc cicho połami futra, niby czarny ptak przeleciał przez pokoje.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.