Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

raz za późno! — Przerwała ten żart: — Żeby pan wiedział, ile razy mieliśmy tu zepsuty obiad z powodu pańskiego papy!
— A czy sądzi pani, że my u nas jadaliśmy zawsze spokojnie?
Zwinęła się, jak kotka, i rzekła emfatycznie: — Nasi ojcowie....
— No tak, ojcowie, ale przecież starzeją się!
Foremna, śliczna twarzyczka panny Zuzy pobladła pod kasztanowatymi włosami. Usta tak bardzo malutkie, że aż jakoby nazbyt ściągnięte i twarde, przegięły się wzgardliwą podkową.
— Mówi pan, że się starzeją, a ciągle od nich zaczynamy.
Tadeusz posunął się naprzód, wyciągnął ręce: — Zaczynamy od nich, gdyż chcielibyśmy jakoś uwolnić się od wszystkiego, co nam narzucili. Przyzna pani, że to jest w pewnym stopniu wyjątkowe: syn takiego leadera i córka takiego dyrektora! Cóż pani sądzi? Jesteśmy dziećmi skazańców! Mój ojciec, trybun ludu, wódz proletariatu, a pani ojciec —
— Burżuj, kat, morderca! — Zawinęła się w gładkie kręgi jedwabiu. — Żeby był przynajmniej takim katem!
Tadeusz palnął dłonią w kolano: — A może jest?...
Na odsłoniętych zębach Zuzanny rozbłysł śmiech: — A może i jest?! Nic mnie to nie obchodzi. Burżuj, kat?! Przesada. Nie możemy nie krzywdzić, podobno? Tak się już do tego przyzwyczaiłam.