Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jak ja do tego, że mój ojciec zawsze ratuje, organizuje, uzdrawia!
Była śliczna. Czy też może tylko tak dokładna, staranna w ubiorze? Mądra. Czy może zła? Zaczesana, zbudowana! Tadeusz chciał koniecznie podzielić się z tą „córką kapitału“ braterską, koleżeńską pogardą. Pogardą towarzysza losu. Chwycił lekko za oba ramiona i śmiejąc się zawołał:
— Słuchaj, bracie! — Gdy wypowiedział słowo — bracie, jakby się niespodzianie uniosła tajemnicza pokrywa znad zatopionych w pamięci Martyzelów, Supernaków, Szymczyków, Dusiów!
— Wymyśliłem przepyszny wybieg z tejże kombinacji!
Prosto w śliczne, pachnące ucho panny Zuzanny wyszeptał pod rygorem sekretu całą sprawę obu swych wynalazków.
— Mój ojciec będzie się wściekał, gdy to z pani papą zrobimy. Będzie szalał! King of England! A przy tym, może doskonały interes? A przy tym bardzo współczesne, dziedzina ruchu, nóg. No, przecież przyzna pani, połączyć naszych ojców takim wynalazkiem, to jednak czyn nielada!
W drzwiach ukazał się Kostryń z futrem już na ramionach.
— Muszę skoczyć na kopalnię. Zabaw pana, kochanie. Czy pan lubi świeże orzechy włoskie? Mamy w domu ogromne, jak kule.
Słowa te wyrzucił piskliwym rozkazującym głosem i zamknął drzwi. W kaloszach, wiejąc cicho połami futra, niby czarny ptak przeleciał przez pokoje.