Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

połowę drużyny. Tych ośmiu zaufanych, którzy doskonale zastępowali policję. Nie można alarmować ich przez młodszego inżyniera, a tylko przez zawiadowcę. Jest już chyba na kopalni. Na pewno. Zamiast do gabinetu poniosło jednak dyrektora do pokoju żony. Po co?
Stanisława stała oparta o piec. Naturalnie, grzeje się. Ach, nigdy dość ciepło. Knote strzygła tu już jakieś papierki, przed lustrem, czerwona jak burak.
— Mieniewski jest u Zuzy. Zjemy razem kolację.
Kostryń musiał odczekać, z jednego końca huty na drugi przejeżdżał olbrzymi magnes, przenoszący szmelc. Ściany się trzęsły od ciężkiego ruchu wielkich bloków.
Należało by może powiedzieć: — Na wypadek mojej śmierci zostajecie we dwie. — Wyjął masażystce z ręki ów papier, przypalony, do karbowania włosów, i nie rzekłszy więcej ani słowa, wyszedł.
— Moja Knociu?... — Pani Stanisława otwarła skrytkę toalety, wydobyła pudełko z chałwą. Nieraz przecież pogryzając tak rozmawiały o różnych sprawach zagłębiowskich.
Masażystka nie tknęła chałwy.
Pani Stanisława, szumiąc zielonym jedwabnym szlafrokiem, przeprowadziła „przyjaciółkę“ pod piec, na kanapkę. — Moja Knociu, ukrywasz coś? Coś mi się zdaje, że ukrywasz? — jęła prosić, nieomal pieścić ręce masażystki.
Knote zastygła w bezruchu. Oto, głaskania te i dotyki subtelne ścierają z policzków, czoła, szyi wszelki duchowy ślad podniosłych objęć księdza Kani!