Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czemu pani syczy, droga Knociu?
— Syczę — teraz dopiero, usłyszała w sobie szum dziwny, jakby nie była człowiekiem, lecz muszlą ogromną. — Syczę, gdyż wszystkie zdenerwowania nasze z czego płyną?! Z niezaradności pani dyrektorowej. Ja na pani miejscu, żony takiego polskiego, odpowiedzialnego dyrektora starałabym się skokietować takiego Francuza. Takiego Coeura. Mieć go pod pantoflem.
— Ależ Knociu!
— Koniecznie. Z pani urodą?! Z takim ciałem?! — Od szyi, przez biodra po kolana, wzdłuż całej postaci oklepała Stanisławę drobniutkim ruchem obu dłoni.
Bo jeżeli ginie tu w brudach jakaś biedna Knote, niech w takich samych brudach kręci się żona dyrektora: niech każdy ma tak samo. Kiedyś, kiedyś może nad samym grobem dowie się znów Kania, niech się dowie, że gorsze tu bywały kobiety od Knote, choć żyły w puchu i jedwabiu. A Zuzanna?! — Pani Knote dech wszelki odebrało na myśl o kazirodztwie.... Matka i córka ewentualnie w przyszłości z tym samym mężczyzną!
Pośród tych różnych myśli, planów i przypuszczeń rozpłakała się Knote przed Stanisławą: łzom tym winien był ksiądz spod znaku nowej wiary, lecz komuż to wyjawić?
— Ja płaczę — chlipała masażystka — nad ogólnym położeniem pani dyrektorowej! A nad sobą pośrednio tylko. Bo jeżeli pan dyrektor wprowadza do swego domu, sam pannie Zuzi prezentuje latorośl Mie-