Przejdź do zawartości

Czarne skrzydła/Lenora/Brzemię górnicze/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


5.
KONSTELACJA DYREKTORA

— Ogromne jak kule — powtarzał Kostryń szczękając zębami pod skórzanym, zamoczonym fartuchem dorożki. Jechał na kopalnię incognito. Czy powiedzenie — orzechy jak kule — nie było zbyt wyraźne?! Rzucił się w głąb poduszek, aż futrzana czapka zsunęła mu się na czoło. Kule... A jednak przyjdzie kiedyś taka chwila, że się umrze. Nie mógł nigdy zapomnieć uczucia szczęścia, którego doznał po pobojach w nadkaspijskiej kopalni. Gdy przecknął się i choć jeszcze patrzeć nie mógł przez zapuchnięte oczy, stwierdził, że żyje.
Wysiadł teraz na rogu ulicy Przemysłowej i Miedzianej.
Uliczka była pusta, wiatr siepał się wśród domków, tłukł jakąś niezamkniętą furtką, spływał porywem wody w stromych ściekach. Wszystko, wszystko, wszystko, nawet Zuza rozpływa się w odgłosach kopalni! Rozumiał je lepiej chyba, niż rytm własnego ciała. Maszyna wyciągowa oddawała parę szybko, spłoszonym fukamem. Aż tu donosił się ochrypły trzask Sortowni: drobne szczekanie gryzaków i hałaśliwe rechotania mokrej płuczki. Nad wszystkim głos maszyny wyciągowej: — Ho — ho — ho! — Ho — ho — ho! Dech bił w powietrze, przez nieruchome światła, wysoko aż pod niebo.
Kostryń podążał środkiem zaniedbanej uliczki, prowadzącej do tak zwanej „skasowanej“ furtki w ogrodzeniu kopalni.
Jeżeli stary portier przygotował nareszcie, co miał przygotować, to włączy się to jutro do rozmowy z Coeurem i — albo, albo!
Kostryń zatrzymał się na śliskim białym kamieniu: rozmowa z Coeurem!
Zaalarmować przede wszystkim, drużynę ratowniczą! Nazwiska pierwszych ośmiu, najpewniejszych, pamiętał jak pacierz. — Zapłaci się im ośm dniówek podwójnych, niech będzie potrójnych! Wszystko zaalarmować, może i Kapuścika? Mieniewski zagraża życiu waszego Kostrynia?!
Nie unosić się: życie dyrektora kopalni było zawsze w niebezpieczeństwie. Dziś, wczoraj, jutro, pojutrze, za chwilę! Zaczął iść wolno, nie zważając już na kałuże błota, wpatrzony w nocne światła kopalni. Stanowiły one swoistą konstelację: lampy na gmachu podnośnika, nad sortownią, na wieży wyciągowej.
Konstelacja dyrektora!
Niby Orion, Wielki Wóz, Kasjopea, czy tam jak?
Konstelacja dyrektora świeciła na pochmurnym niebie, jak zazwyczaj.
Światła nie znaczą nic, o wszystkim, co się dzieje na kopalni, mówią z daleka głosy! Od huku pary aż do palaczów na kotłowni, od dudnienia wózków na wywrocie sortowni aż do haspli na wszystkich upadowych, pochylniach, od przeciągłego syku płuczki aż do głębokich przodków na podziemnych polach, od grzechotania łamaczy na podnośniku aż do ciurkania wody z drewnianych luteń na filarach zamulonych.
Od liny stalowej, pędzącej przez wieżę wyciągową całym szybem aż do Paryża przed któreś biurko w centrali Towarzystwa, gdzie Coeur zamawia ten zleżały materiał, odpowiada zaś Kostryń za wszystko! Przed prawem tylko Kostryń.
Sprawdzali tę linę niedawno z najgorszymi wynikami... Mogło zdarzyć się dziś, jutro, pojutrze — lina na wieży wyciągowej pęknie, węgiel się zarabuje na kiepskich stemplach, jakaś stara benzynówka wznieci pożar na chodnikach...
Obłocony, zziajany dopadł nareszcie Kostryń skasowanej furty, począł w nią walić pięściami. Dopiero ból w rękach przypomniał dyrektorowi, że sam ma klucze.
Poszedł ciemną stroną placu, wzdłuż czarnej ścieżki, wydeptanej w świeżo spadłym śniegu. Lubił to miejsce. Szumiały tu topole. Mała wątła alejka, którą czasem wracali na wiosnę, gdy Zuza przyjeżdżała zabrać go z kopalni. Niebo było tak ciemne teraz, że gałęzie ginęły w nim bez śladu. Płochy, czuły ich szum prządł się tajemniczo.
Żaden kwartet świata nie odda takich szmerów. Przypomnienie kwartetu uspokoiło Kostrynia. Coeur liczy na spokój, skoro kwartet sprowadza?...
Zza ostatniej topólki wysunął się Supernak. Utykał charakterystycznie...
Dyrektor poszedł przodem, portier kluczył zakosami po śniegu. Dążyli zmyślnie w stronę parterowego budynku łaźni, przy wieży wyciągowej. Supernak pokuśtykał dookoła, Kostryń prosto, dolnym piętrem, czyli pierwszym poziomem nadszybia.
W łaźni pachniało karbidem, wodą i bielizną. Jak gdyby pieluchami?! Poszczególne kabiny przegradzał mur do dwóch trzecich wysokości, dyrektorska stanowiła oddzielną izbę. Tu zamknęli się z Supernakiem. Kostryń stał przed lusterkiem, w głowach wanny, i mocował się z krawatką, Supernak poodal drzwi zdejmował pazurami grubsze pecyny błota, przylepie do dyrektorskiego futra.
Pozdejmował. Co się dało, porozgniatał w palcach. Poprawił jedną drugą rogóżkę przed wanną, spróbował kurków. Ciepła, zimna — dla dokładności palce pod wodę podstawił. Potem rzeczy z dyrektora pozdejmował, całe ubranie. Zawieszał toto na kołeczkach, wypachnione, salonowe. Poukładał, pogładził, jakby sukno owe za trudy przepraszał, i dawał górnicze: Koszulę, gatek nie, drugie skarpety, portki.
Przebiera się drań, a nie zjedzie. Nie zjedzie, cholera! Komedie takie! Stoi, w gatkach wełnianych, torby mu wiszą po nogach — myślał Supernak.
Skrobie się w plecy. Niech się skrobie. Schudł.
Kostryń przebierał się nie bez głębszego powodu. Cały obrządek ów sprawiał gwoli uczciwości. Pogadać tu, Supernaka odprawić potem, a na wypadek, gdyby dowiedziano się, że dyrektor Kostryń jest na kopalni, położyć się do wanny, że to już niby wróciło się, i właśnie kąpiel.
Supernak miarkował po swojemu, że nie czas gadać. Nie wiedział też za bardzo, od czego zacznie? Od śmierci żony zacząć — bechtał go głos najważniejszej korzyści. — Od śmierci żony! Dla siebie wiedział, że choroby przedłużać nie można, bo Kasa Chorych wypłacać przestanie i płać, i żyw, i kuruj!
A inne głosy radziły od Dusia, Drążka... — Masażystki nie tykać... Zacząć od Martyzela!!! W dołku zemdliło i ślina się zebrała, żeby od Martyzela! Nastawnika! Nadonosić, niech mają. Musowe — wydać hecę delegatów z Drążkiem. Musowe — o młodym Mieniewskim! O Kani nic... O Kani albo samemu Francuzowi, albo też kanonika dopuścić do tego interesu.
Portier spostrzegł, że oczy dyrektora napływają. Czerwone się już stały, gęste, niby sokiem malinowym zapuszczone. W istocie Kostryń mrużył powieki, usta mu drżały, jakby nagle przybyło w tych ustach języka, tak przekładał ze strony na stronę, tak nim upychał! Aż wreszcie rozległo się w powietrzu:
— No?!
W odpowiedzi, lunął z Supernaka ogromny płacz o żonę. Umierającą na chorobę proletariatu, czyli suchoty. Dookoła suchot tych owinęła się jeszcze raz cała kariera Supernaka na „Erazmie“, przeszło czterdziestoletnia, taka wierna!
Dyrektorem niecierpliwość tłukła, ale wpatrzony w drżące białka portierskich oczu słuchał.
— Spowiadała się? — spytał nareszcie.
— Jeszcze nie.
— Żebyście potem nie mieli trudności z kanonikiem.
Tyle całego kramu. Przerwało się i nic. Woda ciurkała z kurków, powietrze czkało głęboko w rurociągach.
Dyrektor zapinał na sobie górniczą kapotę. Zapinał i odpinał. Tam i nazad. Supernak ocierał z płaczu pomarszczoną twarz. Aż dyrekcja otrząsła się, wzdęła i znów zapiała:
— No?
Teraz dopiero sczepili się prawdziwie, usta portierskie tuż koło uszu dyrektorskich, słowo w słowo. Dyrektor słuchał, twarzą zakamieniałą z ciekawości. O wczorajszym rozbiciu delegatów, teraz pójdą na wszystko! O Drążku — teraz go dostać na posiedzenie w Radzie Kopalń i Hut, będzie jak wosk! O Mieniewskim, Tadeusz ma na imię, plany na dyrektora snuje, ale jakie? Coby się odkryło łatwiej, żeby zredukować Dusiównę — dziwka! I tak idzie redukcja zimowa na odkrywce, przy kamieniołomach. Najważniejsze przynosił Supernak na koniec, niskim, maluśkim szeptem, jak w kościele: O Francuzie... O Coeurze.
Furt przesiaduje... Nikogo nie przyjmuje... Falkiewicz chodził tam niedawno, z papierami. Widać z planami, w skórzanej rurce... I który ze sztygarów, i kto z huty wzywany był poufnie...
Doszli do chwili, gdy dyrekcja wykłada parę złotych na wygięty brzeg wanny.
— Za nic na świecie, panie dyrektorze!
Jedno surowe spojrzenie — złote wpadły do kieszeni a na ręce dyrektorskiej został mokry pocałunek.
Sprawiał Kostryniowi obrzydliwą, lecz zarazem podniosłą przyjemność. Duchową prawie: kaleka ten o tyle dłużej pracował od dyrektora na „Erazmie“, stracił tu żebra, ramię, nogę, a z wdzięcznością całował po rękach?!... I nawet teraz, gdy miał biec dopilnować tych ośmiu z drużyny ratowniczej, spytał jeszcze czy przygotować kąpiel?
— Marsz, stary trutniu! — warknął za nim Kostryń.
Z łaźni na lewo, wzdłuż odstawionych wagonów, w stronę kotłowni. Ukrył się tu Supernak za jakąś kadzią. Nie spełnił polecenia Kostrynia.
Drzwi kotłowni otwierały się co chwilę, wrota szerokie, przez które widać było w wąskim kamiennym przesmyku czterech palaczy, jak piecom olbrzymim w otwarte jamy sypią łopatami węgiel.
Najsłabszy z owych pięciu, ma się rozumieć Szymczyk, wywozi przepalony miał. Zabiera po kolei i jedzie taczką żaru krwawego na mróz. Supernak cicho przeczekał, wrota znów się zawarły, noc śmignęła po śniegach. Portier przemknął do nadszybia, do sygnalisty Dusia, na dwa słowa.
W sprawie ostatniej klatki, czyli ludzi, którzy wyjadą ostatnią windą z dołu, z podziemi, a że liczyć chcą pracę bez czasu zjazdu i wyjazdu, więc wykazani będą zaraz do redukcji, o czym nie wiedzą jako że praca idzie wyjątkowo, na obstalunek okrętowy.
Tyle było w tej sprawie do powiedzenia, Dusiowi, sygnaliście, mężowi wiadomego zaufania.
Tu przed tą trzecią zmianą na godzinę dziesiątą pędziło wydobycie ogromne, aż wszystkie wiązadła nadszybia trzęsły się hałaśliwie. Spomiędzy drżących belek stromego szalowania wylatał świst, szyb mlaskał głosem smarów, pluskał strugami wody, dyszał wysoką parą. Ściany znikały w niej i okratowanie zardzewiałe, i liny czarne. Szyb tak dymił wzburzoną głębokością, że od strony sygnalistów, poprzez otwór prostokątnej przepaści aż do strony przeciwnej, gdzie czekali przy kratach zapychacze, zwani tu ludźmi od śtosa, nic nie bywało widać.
Supernak czekał cierpliwie, znał przecie mores tej roboty! Uwaga, gdyż sygnalista może się przesłuchać! Niechże zabierze windę, nim ten z dołu z podszybia odbije swoje znaki, klatka rozwali szyb — straszne nieszczęście czeka tu nieustannie na samym końcu palca...
Nie przy Dusiu! Dusiowi samo wszystko podchodzi pod ręce, każdy głos, każde drgnienie.
Zda się nic: stoisz przed prostokątem kraty. Z głębin leci ku tobie huczny wiew kopalni i mdłe, kwaśne powietrze ludzkiej pracy i para niecierpliwa.
Zda się nic: stoisz na wyślizganych blachach, zwanych bono, szlif od wózków nożem ci błyszczy pod stopami. Liny prowadzą wzrok ku stropom wieży, płatami nocy przegrodzonej. Za tobą długie pomosty terkotliwe wiodą znów do sortowni, gdzie czarnosine dziewuchy w twardym zgiełku kamienia łapią wózki.
Zda się nic, gdybyś miał jedną sekundę, albo trzy do namysłu... Nie ma nawet pół ćwierci. Odbili sygnał z podszybia, trzysta metrów pod tobą, tyś im tu odpowiedział, odbił na nadszybiu, jedzie winda z podziemi w górę poprzez poziomy kopalniane.
Ruch każdy wykonany do dna wszelkiej możności żelastwa i do ostatniej mocy ludzkiej — po co?
Supernak wiedział, że delegaci pochamrali się z Drążkiem dziś w obiad u Cieplika i zaprzedają klasę robotniczą, a tu narodu wysypało na trzecią zmianę, czekają na nadszybiu z czasem zjazdu do nóg wiernie kapitałowi położonym?!
Cztery razy tykał Supernak dymiące plecy sygnalisty Dusia, cztery razy powtarzał do ucha: — Wszyscy z ostatniej klatki pójdą do redukcji — cztery razy powtarzał nadaremno.
Praca zelżała wreszcie, co tu oznacza, że szyb nie zionie już tak gwałtownym dechem, liny folgują, folgują wszystkie głosy, a żelastwo, które zgrzytało jak gdyby piskiem wszystkich szczurów kopalnianych, teraz huczy rozlewnie męskim, twardym westchnieniem.
Takie głosy wydaje szyb, gdy ukończywszy wydobycie węgla wywozi na powierzchnię wolno i statecznie ludzi, zgromadzonych w głębinach ziemi u podszybia.
Wyciąga ich ta sama klatka dwupiętrowa, jeno że teraz drżąca światłem górniczych lampek, natkana narodem czarnym, nito złomami węgla, z wielkich redenów, ukraszonymi w ludzkim kształcie. To górnicy.
Potem zaś wyjeżdżają zamulacze w zgniłych szmatach, jakoby do pół człowieczy brat czarnego węgla, szary przerost z gliną i piachem pomieszany.
Którzy widzieli zbliska, twierdzili zawsze, że to Supernak krzyknął wtedy:
— Ostatnia klatka, pójdziecie do redukcji, towarzysze!!
Klatka znaczy w mowie potocznej winda.
Całe nadszybie pełne górników przybyłych na trzecią zmianę zamarło w bezruchu. Duś odskoczył od rozwartych krat, jak oparzony.
Od maszyny wyciągowej strzyknęły sygnały, drugie z podszybia — drugi, trzeci, piąty. Dół kopalni przyzywał powierzchnię, jako że klatka z ludźmi nie może stać w powietrzu, a tu oto stanęła, gdyż Duś jej nie odebrał.
Duś Jan, w odległości dwóch kroków od guzika sygnału, stał drżący całym sobą. Przebłysło mu przez głowę, że nie oddzwoni do maszyny wyciągowej potrzebnego znaku. Zabrzmiały nowe dzwonki z maszyny wyciągowej, nowe z podszybia, zderzyły się i starły, po czym rozjękła rura metalowa aż od dna szybu tu przeprowadzona. Sygnalista z podszybia gadał w nią, krzyczał i zaklinał. Po czym rundajs, czyli żelazny pręt wzdłuż szybu przetkany na wypadek przerwania elektrycznej łączności jął dźwięczeć od uderzeń bitych z dołu.
Wszystkie znaki napróżno.
Sygnalista Duś Jan, blady jak śmierć, nie odpowiedział...
Nie odpowiada, przyskakuje ku kratom, ręce w powietrze rozrzuca i do towarzyszy owych w windzie przed pomostem nadszybia wstrzymanych, że ani wysiąść nie mogą, ani się wydostać, do towarzyszy owych poziomem bona jakby do pół przeciętych, woła: — Wasza klatka liczy się ostatnia! Idziecie do redukcji! Nie wychodzić, zastanawiamy szyb!! Nie wychodzić, towarzysze!
Po linach wciąż ściekają lepkie smary, a woda świegotliwym płaczem spływa w przepaść, a sama ona przepaść dyszy głuchym obrotem bezdeni, gdy oto nagle nie słychać wody, ani mlaskotu lin, ryk kruszy się między ścianami windy a bezdeń szybu dmie echem wielokrotnym: — Nie wychodzim!!
Tak krzyknęli ludzie w ostatniej klatce pomieszczeni.
Poderwała się na nogi spod ścian nadszybia cała zmiana górnicza. A inni już lecieli czarnym korytarzem sortowni, a drudzy z płuczki, a inni spod murów i od zwału. I od żeber kolejowych, i od składów na drzewo.
Zmąciło się i wzdęło wszystko wokół. Jakby tu nagle na nadszybiu na obu poziomach poszalał węgiel z ziemią, gliną i żelazem, pomieszał się i zderzył huczący rozpaczą.
Już na granicach tego tłumu okrutne wyłomy czynili kijami dozorcy.
Nieszczęście jawne wiało czarnymi skrzydłami kurzu po rozkopanych placach wielkiego „Erazma“, gdy z podszybia wypruły się gwałtowne sygnały, oznajmiające wyjazd jakichś nowych ludzi...
Usłyszeli, ten i ów, i dziesiąty z trzeciej zmiany.
Pierwsi to usłyszeli! Poskoczyli ku kratom szybu z wołaniem gorączkowym, radosnym — winda, ta winda nie jest jeszcze ostatnią, nie jest, nie jest, nie jest!! Zwalili się na Dusia, by co prędzej dał hasło do maszyny, rwali się sami do guzików sygnałowych.
Duś postrząsał ich z siebie, zagrodził ramionami dojśćie i, miedzianym połyskiem oblicza zwrócony ku windzie, wołał: — Nie dajcie się sprowokować, towarzysze! Ta klatka czy też druga, zawsze ta sama krzywda robotnicza!
Ci, którzy trwali w windzie, nie doprowadzonej przecie do poziomu krat, wystawiali teraz spośród żelastwa nosy, palce i łokcie. Błagali, aby windę podnieść, chcieli wysiąść, bili pięściami, latarkami, kilofami!
Wyciągnęła się teraz pod ową windą śmierć pewna, trzysta metrów wysoka, na całą długość wyjazdowego szybu nieomylna.
Żelazna klatka nie doprowadzona do właściwego poziomu nadszybia, nie wsparta na stalowych podstawach, czyli kierownicach, trzęsła się od uderzeń. Niech w gmatwaninie znaków zmyli się maszynista, niech da parę maszynie w mniemaniu, że klatki są już puste, winda zjedzie z szaloną szybkością i krew tych ludzi w klatce zaleje na wieki... Niech w pogmatwaniu znaków podciągnie maszynista windę, przetnie napół tych wszystkich, co się tu rwą, by wysiąść...
Na końcu palca, wszystko na końcu palca sygnalisty!
Duś sam nie wiedział, co się w nim wówczas przełamało: zaprzedaż doli robotniczej i nienawiść klasowa, i rozszerzenie nastroju rewolucji — wszystko znikło od tchu strasznej, widomej zatraty.
Duś Jan, sygnalista „Erazma“, próbował i próbował, dzwonił, wołał przez tubę, tłukł w rundajs. Zdrada, zdrada — leciało mu przez głowę wszystkimi piorunami i jakież tu widoki strejku z taką solidarnością, i jakie przyszłe walki?... Mimo to wszystko już nagle starał się i łączył i jakoby samo szczęście cisnęło nim ku okratowaniu, gdy wreszcie złapał łączność sygnałów.
Odpowiedziały prawidłowo, więc poruszył hebrami radośnie do ostatniej możności żelastwa — winda podeszła w górę!
Zlany potem, ślepy od łez, kwilący nagle głosami niemowlęcia otworzył kraty ocaleniu: ludzie z klat windy runęli na pomost, Duś sam popychał naprzód tą małoduszną dolę robotniczą.
Winda znikła w czeluściach szybu. Liny mlasnęły przeciągle, już poleciały w górę tłuste guzy obchwytów i oto — w nowej, wyjeżdżającej klatce ukazał się, jak robak olbrzymi, krągły, z światłem górniczej lampki na brzuchu, geometra Falkiewicz.
— W ostatniej klatce geometra Falkiewicz!! — zatoczyły się wrzaski wzdłuż ścian nadszybia.
Nie zdążył nawet pisnąć. Porwali go, przemięsili i pognali przed siebie szczując:
— Do dyrekcji, do redukcji, do zawiadowcy!!
Czarną, obrzmiałą kichą potoczył się ze schodów, na poziom pierwszy, dalej, wzdłuż zardzewiałych wagoników przed wrota prosto w śnieg. Nagło, potężny ryk wstrząsnął powietrzem. Dwie syreny „Erazma“ dęły godzinę dziesiątą — trzecią zmianę.
Ludzie porwali się z powrotem ku nadszybiu, głos syren, niby sądne trąby archanielskie, pędził skłębioną masę z powrotem ku windzie.
Geometra Falkiewicz nie zbierał nawet cyrkli. Na czarnej ścieżce między łaźnią a kotłownią błyszczały niczym cieniutkie sople lodu. Markszajder modlił się zbielałymi wargami. Modlił się przerażeniem, żarliwie i bezbożnie do kogo? Do nikogo.
— Może trzy? Może dwa?... Może pięć — szeptał trzęsącymi się wargami — pochylnia A, na starych planach... Może trzy, może dwa milimetry?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.