Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ruch każdy wykonany do dna wszelkiej możności żelastwa i do ostatniej mocy ludzkiej — po co?
Supernak wiedział, że delegaci pochamrali się z Drążkiem dziś w obiad u Cieplika i zaprzedają klasę robotniczą, a tu narodu wysypało na trzecią zmianę, czekają na nadszybiu z czasem zjazdu do nóg wiernie kapitałowi położonym?!
Cztery razy tykał Supernak dymiące plecy sygnalisty Dusia, cztery razy powtarzał do ucha: — Wszyscy z ostatniej klatki pójdą do redukcji — cztery razy powtarzał nadaremno.
Praca zelżała wreszcie, co tu oznacza, że szyb nie zionie już tak gwałtownym dechem, liny folgują, folgują wszystkie głosy, a żelastwo, które zgrzytało jak gdyby piskiem wszystkich szczurów kopalnianych, teraz huczy rozlewnie męskim, twardym westchnieniem.
Takie głosy wydaje szyb, gdy ukończywszy wydobycie węgla wywozi na powierzchnię wolno i statecznie ludzi, zgromadzonych w głębinach ziemi u podszybia.
Wyciąga ich ta sama klatka dwupiętrowa, jeno że teraz drżąca światłem górniczych lampek, natkana narodem czarnym, nito złomami węgla, z wielkich redenów, ukraszonymi w ludzkim kształcie. To górnicy.
Potem zaś wyjeżdżają zamulacze w zgniłych szmatach, jakoby do pół człowieczy brat czarnego węgla, szary przerost z gliną i piachem pomieszany.
Którzy widzieli zbliska, twierdzili zawsze, że to Supernak krzyknął wtedy: