Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nadszybia trzęsły się hałaśliwie. Spomiędzy drżących belek stromego szalowania wylatał świst, szyb mlaskał głosem smarów, pluskał strugami wody, dyszał wysoką parą. Ściany znikały w niej i okratowanie zardzewiałe, i liny czarne. Szyb tak dymił wzburzoną głębokością, że od strony sygnalistów, poprzez otwór prostokątnej przepaści aż do strony przeciwnej, gdzie czekali przy kratach zapychacze, zwani tu ludźmi od śtosa, nic nie bywało widać.
Supernak czekał cierpliwie, znał przecie mores tej roboty! Uwaga, gdyż sygnalista może się przesłuchać! Niechże zabierze windę, nim ten z dołu z podszybia odbije swoje znaki, klatka rozwali szyb — straszne nieszczęście czeka tu nieustannie na samym końcu palca...
Nie przy Dusiu! Dusiowi samo wszystko podchodzi pod ręce, każdy głos, każde drgnienie.
Zda się nic: stoisz przed prostokątem kraty. Z głębin leci ku tobie huczny wiew kopalni i mdłe, kwaśne powietrze ludzkiej pracy i para niecierpliwa.
Zda się nic: stoisz na wyślizganych blachach, zwanych bono, szlif od wózków nożem ci błyszczy pod stopami. Liny prowadzą wzrok ku stropom wieży, płatami nocy przegrodzonej. Za tobą długie pomosty terkotliwe wiodą znów do sortowni, gdzie czarnosine dziewuchy w twardym zgiełku kamienia łapią wózki.
Zda się nic, gdybyś miał jedną sekundę, albo trzy do namysłu... Nie ma nawet pół ćwierci. Odbili sygnał z podszybia, trzysta metrów pod tobą, tyś im tu odpowiedział, odbił na nadszybiu, jedzie winda z podziemi w górę poprzez poziomy kopalniane.