Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sprawiał Kostryniowi obrzydliwą, lecz zarazem podniosłą przyjemność. Duchową prawie: kaleka ten o tyle dłużej pracował od dyrektora na „Erazmie“, stracił tu żebra, ramię, nogę, a z wdzięcznością całował po rękach?!... I nawet teraz, gdy miał biec dopilnować tych ośmiu z drużyny ratowniczej, spytał jeszcze czy przygotować kąpiel?
— Marsz, stary trutniu! — warknął za nim Kostryń.
Z łaźni na lewo, wzdłuż odstawionych wagonów, w stronę kotłowni. Ukrył się tu Supernak za jakąś kadzią. Nie spełnił polecenia Kostrynia.
Drzwi kotłowni otwierały się co chwilę, wrota szerokie, przez które widać było w wąskim kamiennym przesmyku czterech palaczy, jak piecom olbrzymim w otwarte jamy sypią łopatami węgiel.
Najsłabszy z owych pięciu, ma się rozumieć Szymczyk, wywozi przepalony miał. Zabiera po kolei i jedzie taczką żaru krwawego na mróz. Supernak cicho przeczekał, wrota znów się zawarły, noc śmignęła po śniegach. Portier przemknął do nadszybia, do sygnalisty Dusia, na dwa słowa.
W sprawie ostatniej klatki, czyli ludzi, którzy wyjadą ostatnią windą z dołu, z podziemi, a że liczyć chcą pracę bez czasu zjazdu i wyjazdu, więc wykazani będą zaraz do redukcji, o czym nie wiedzą jako że praca idzie wyjątkowo, na obstalunek okrętowy.
Tyle było w tej sprawie do powiedzenia, Dusiowi, sygnaliście, mężowi wiadomego zaufania.
Tu przed tą trzecią zmianą na godzinę dziesiątą pędziło wydobycie ogromne, aż wszystkie wiązadła