Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Żebyście potem nie mieli trudności z kanonikiem.
Tyle całego kramu. Przerwało się i nic. Woda ciurkała z kurków, powietrze czkało głęboko w rurociągach.
Dyrektor zapinał na sobie górniczą kapotę. Zapinał i odpinał. Tam i nazad. Supernak ocierał z płaczu pomarszczoną twarz. Aż dyrekcja otrząsła się, wzdęła i znów zapiała:
— No?
Teraz dopiero sczepili się prawdziwie, usta portierskie tuż koło uszu dyrektorskich, słowo w słowo. Dyrektor słuchał, twarzą zakamieniałą z ciekawości. O wczorajszym rozbiciu delegatów, teraz pójdą na wszystko! O Drążku — teraz go dostać na posiedzenie w Radzie Kopalń i Hut, będzie jak wosk! O Mieniewskim, Tadeusz ma na imię, plany na dyrektora snuje, ale jakie? Coby się odkryło łatwiej, żeby zredukować Dusiównę — dziwka! I tak idzie redukcja zimowa na odkrywce, przy kamieniołomach. Najważniejsze przynosił Supernak na koniec, niskim, maluśkim szeptem, jak w kościele: O Francuzie... O Coeurze.
Furt przesiaduje... Nikogo nie przyjmuje... Falkiewicz chodził tam niedawno, z papierami. Widać z planami, w skórzanej rurce... I który ze sztygarów, i kto z huty wzywany był poufnie...
Doszli do chwili, gdy dyrekcja wykłada parę złotych na wygięty brzeg wanny.
— Za nic na świecie, panie dyrektorze!
Jedno surowe spojrzenie — złote wpadły do kieszeni a na ręce dyrektorskiej został mokry pocałunek.