Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wasza klatka liczy się ostatnia! Idziecie do redukcji! Nie wychodzić, zastanawiamy szyb!! Nie wychodzić, towarzysze!
Po linach wciąż ściekają lepkie smary, a woda świegotliwym płaczem spływa w przepaść, a sama ona przepaść dyszy głuchym obrotem bezdeni, gdy oto nagle nie słychać wody, ani mlaskotu lin, ryk kruszy się między ścianami windy a bezdeń szybu dmie echem wielokrotnym: — Nie wychodzim!!
Tak krzyknęli ludzie w ostatniej klatce pomieszczeni.
Poderwała się na nogi spod ścian nadszybia cała zmiana górnicza. A inni już lecieli czarnym korytarzem sortowni, a drudzy z płuczki, a inni spod murów i od zwału. I od żeber kolejowych, i od składów na drzewo.
Zmąciło się i wzdęło wszystko wokół. Jakby tu nagle na nadszybiu na obu poziomach poszalał węgiel z ziemią, gliną i żelazem, pomieszał się i zderzył huczący rozpaczą.
Już na granicach tego tłumu okrutne wyłomy czynili kijami dozorcy.
Nieszczęście jawne wiało czarnymi skrzydłami kurzu po rozkopanych placach wielkiego „Erazma“, gdy z podszybia wypruły się gwałtowne sygnały, oznajmiające wyjazd jakichś nowych ludzi...
Usłyszeli, ten i ów, i dziesiąty z trzeciej zmiany.
Pierwsi to usłyszeli! Poskoczyli ku kratom szybu z wołaniem gorączkowym, radosnym — winda, ta winda nie jest jeszcze ostatnią, nie jest, nie jest, nie jest!!