Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zwalili się na Dusia, by co prędzej dał hasło do maszyny, rwali się sami do guzików sygnałowych.
Duś postrząsał ich z siebie, zagrodził ramionami dojśćie i, miedzianym połyskiem oblicza zwrócony ku windzie, wołał: — Nie dajcie się sprowokować, towarzysze! Ta klatka czy też druga, zawsze ta sama krzywda robotnicza!
Ci, którzy trwali w windzie, nie doprowadzonej przecie do poziomu krat, wystawiali teraz spośród żelastwa nosy, palce i łokcie. Błagali, aby windę podnieść, chcieli wysiąść, bili pięściami, latarkami, kilofami!
Wyciągnęła się teraz pod ową windą śmierć pewna, trzysta metrów wysoka, na całą długość wyjazdowego szybu nieomylna.
Żelazna klatka nie doprowadzona do właściwego poziomu nadszybia, nie wsparta na stalowych podstawach, czyli kierownicach, trzęsła się od uderzeń. Niech w gmatwaninie znaków zmyli się maszynista, niech da parę maszynie w mniemaniu, że klatki są już puste, winda zjedzie z szaloną szybkością i krew tych ludzi w klatce zaleje na wieki... Niech w pogmatwaniu znaków podciągnie maszynista windę, przetnie napół tych wszystkich, co się tu rwą, by wysiąść...
Na końcu palca, wszystko na końcu palca sygnalisty!
Duś sam nie wiedział, co się w nim wówczas przełamało: zaprzedaż doli robotniczej i nienawiść klasowa, i rozszerzenie nastroju rewolucji — wszystko znikło od tchu strasznej, widomej zatraty.