Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Duś Jan, sygnalista „Erazma“, próbował i próbował, dzwonił, wołał przez tubę, tłukł w rundajs. Zdrada, zdrada — leciało mu przez głowę wszystkimi piorunami i jakież tu widoki strejku z taką solidarnością, i jakie przyszłe walki?... Mimo to wszystko już nagle starał się i łączył i jakoby samo szczęście cisnęło nim ku okratowaniu, gdy wreszcie złapał łączność sygnałów.
Odpowiedziały prawidłowo, więc poruszył hebrami radośnie do ostatniej możności żelastwa — winda podeszła w górę!
Zlany potem, ślepy od łez, kwilący nagle głosami niemowlęcia otworzył kraty ocaleniu: ludzie z klat windy runęli na pomost, Duś sam popychał naprzód tą małoduszną dolę robotniczą.
Winda znikła w czeluściach szybu. Liny mlasnęły przeciągle, już poleciały w górę tłuste guzy obchwytów i oto — w nowej, wyjeżdżającej klatce ukazał się, jak robak olbrzymi, krągły, z światłem górniczej lampki na brzuchu, geometra Falkiewicz.
— W ostatniej klatce geometra Falkiewicz!! — zatoczyły się wrzaski wzdłuż ścian nadszybia.
Nie zdążył nawet pisnąć. Porwali go, przemięsili i pognali przed siebie szczując:
— Do dyrekcji, do redukcji, do zawiadowcy!!
Czarną, obrzmiałą kichą potoczył się ze schodów, na poziom pierwszy, dalej, wzdłuż zardzewiałych wagoników przed wrota prosto w śnieg. Nagło, potężny ryk wstrząsnął powietrzem. Dwie syreny „Erazma“ dęły godzinę dziesiątą — trzecią zmianę.
Ludzie porwali się z powrotem ku nadszybiu,