Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na kopalni, mówią z daleka głosy! Od huku pary aż do palaczów na kotłowni, od dudnienia wózków na wywrocie sortowni aż do haspli na wszystkich upadowych, pochylniach, od przeciągłego syku płuczki aż do głębokich przodków na podziemnych polach, od grzechotania łamaczy na podnośniku aż do ciurkania wody z drewnianych luteń na filarach zamulonych.
Od liny stalowej, pędzącej przez wieżę wyciągową całym szybem aż do Paryża przed któreś biurko w centrali Towarzystwa, gdzie Coeur zamawia ten zleżały materiał, odpowiada zaś Kostryń za wszystko! Przed prawem tylko Kostryń.
Sprawdzali tę linę niedawno z najgorszymi wynikami... Mogło zdarzyć się dziś, jutro, pojutrze — lina na wieży wyciągowej pęknie, węgiel się zarabuje na kiepskich stemplach, jakaś stara benzynówka wznieci pożar na chodnikach...
Obłocony, zziajany dopadł nareszcie Kostryń skasowanej furty, począł w nią walić pięściami. Dopiero ból w rękach przypomniał dyrektorowi, że sam ma klucze.
Poszedł ciemną stroną placu, wzdłuż czarnej ścieżki, wydeptanej w świeżo spadłym śniegu. Lubił to miejsce. Szumiały tu topole. Mała wątła alejka, którą czasem wracali na wiosnę, gdy Zuza przyjeżdżała zabrać go z kopalni. Niebo było tak ciemne teraz, że gałęzie ginęły w nim bez śladu. Płochy, czuły ich szum prządł się tajemniczo.
Żaden kwartet świata nie odda takich szmerów. Przypomnienie kwartetu uspokoiło Kostrynia. Coeur liczy na spokój, skoro kwartet sprowadza?...