Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zza ostatniej topólki wysunął się Supernak. Utykał charakterystycznie...
Dyrektor poszedł przodem, portier kluczył zakosami po śniegu. Dążyli zmyślnie w stronę parterowego budynku łaźni, przy wieży wyciągowej. Supernak pokuśtykał dookoła, Kostryń prosto, dolnym piętrem, czyli pierwszym poziomem nadszybia.
W łaźni pachniało karbidem, wodą i bielizną. Jak gdyby pieluchami?! Poszczególne kabiny przegradzał mur do dwóch trzecich wysokości, dyrektorska stanowiła oddzielną izbę. Tu zamknęli się z Supernakiem. Kostryń stał przed lusterkiem, w głowach wanny, i mocował się z krawatką, Supernak poodal drzwi zdejmował pazurami grubsze pecyny błota, przylepie do dyrektorskiego futra.
Pozdejmował. Co się dało, porozgniatał w palcach. Poprawił jedną drugą rogóżkę przed wanną, spróbował kurków. Ciepła, zimna — dla dokładności palce pod wodę podstawił. Potem rzeczy z dyrektora zdejmał, całe ubranie. Zawieszał toto na kołeczkach, wypachnione, salonowe. Poukładał, pogładził, jakby sukno owe za trudy przepraszał, i dawał górnicze: Koszulę, gatek nie, drugie skarpety, portki.
Przebiera się drań, a nie zjedzie. Nie zjedzie, cholera! Komedie takie! Stoi, w gatkach wełnianych, torby mu wiszą po nogach — myślał Supernak.
Skrobie się w plecy. Niech się skrobie. Schudł.
Kostryń przebierał się nie bez głębszego powodu. Cały obrządek ów sprawiał gwoli uczciwości. Pogadać tu, Supernaka odprawić potem, a na wypadek, gdyby dowiedziano się, że dyrektor Kostryń jest na kopalni,