Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w tył, potem zaś naprzód, Knote mało nie spadła z poduszek na dno wozu.
— Trzymajże się, pani, do pioruna — stęknął Tadeusz.
Nie na wiele zdała się ta uwaga. Siedzieć, czy też na dnie leżeć, jechać, czy też brnąć w błocie?! Wracać do pracowienki, czy też nigdzie, do Supernaków, Drążków, czy do niego, dyrektora, Kostrynia, Feliksa, który dowie się w końcu o całym kłamstwie — nie stała teraz o nic. Spośród bladych mgieł, omszałych wód, sinych hałd Zielonego i z całej dalekości, wstrząsanej głośnym gwałtem pracy, pojawiał się obraz jedyny, wart wszystkich innych tego świata: jak ją ksiądz obejmuje, do piersi przyciska, do kapłańskiej piersi, w której huczą święte słowa zbawienia.
— Czegóż to chce ode mnie dyrektor? — pytał Tadeusz niecierpliwie.
Motor warczał, błoto pryskało szklannym szelestem spod kół, małe domki znikały wciąż wzdłuż drogi, Knote nie dbała o nic. Zdało się jej, że w izbie Supernaka donosiciela, krętacza i zbója otwarły się przed nią po raz pierwszy objęcia miłosierdzia.
Gdy wóz stanął przed oświetloną fasadą Kostryniów, Tadeusz wyskoczył pierwszy i podając masażystce rękę wyrzekł dziwne słowa:
— To już rzeczywiście, przeznaczenie.
Machnęła chustką: ileż przeznaczeń mieścić się może w jednym słowie?...
Nie dzwonili. Kostryń dał jej klucz na wyjezdnem. Biegła pierwsza, z chustką włóczącą się po czerwonym dywanie. W przedpokoju wszystkie światła za-