Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pstrokoński z Machnikiem przypadli do księdza jak dwa łaskawe koty. Łasili się nieśmiało a żarliwie, wznosząc ku niemu swe płaskie gęby. Supernak zaś tak skubał, nagabywał, tak się cieniem własnym przerzucał, że Kania przerwał radiowe próby.
Kobiety pozostały przy chorej — niech pogadają trochę o gospodarstwie, o kapuście z drożyzną — mężczyźni skierowali się razem do muzeju.
Drzwi za sobą przymkli i nagle wszyscy jęli stąpać na palcach. Cóż z zamknięcia, gdy tyle we drzwiach szpar?! Ściszyli głosy. Supernak uderzył wzrokiem sygnalistę, sygnalista zaraz w Pstrokońskiego, Pstrokoński w Machnika, na Martyzela w tych razach nikt nie liczył.
Duś wyrwał się pierwszy, iż ksiądz winien wiarą swą i jej jawnym teraz na światło wyprowadzeniem pomóc konającej klasie robotniczej. W obliczu możliwości strejku — westchnął aż zaświstało — wesprzeć nastrój rewolucji.
Sygnalista mówił szeptem a słowa zgrzytały mu w zębach. Do tego wypiął piersi i wpatrzył się przed siebie spojrzeniem przeznaczenia klasy robotniczej. Do tego dodał: — Któż głosił, że religia współczesna musi być uwieńczeniem pracy? Któż głosił, że umęczenie obecne klasy robotniczej jest figurą Chrustusa?!
— Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych maluczkich, Mnieście uczynili — potwierdził ksiądz Kania.
Gdy wypowiedział owe słowa z zupełnym spokojem, choć to byli ludzie świadomi i wytrawni, jakby wiatr po nich przeleciał.
— Mnieście uczynili — jęknął rzewnie Supernak.