Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zatrzęsło nim z wielkiego przejęcia, wywrócił oczy i patrząc mętnymi białkami jął się pierwszy ofiarowywać, gdy chodzi o ujawnienie nowej wiary wedle paragrafów, z podpisem własnym. Gdy trzeba nazwisk, pierwsze swoje poddawał — Supernak Józef. Że parafia tu powstała taka a taka, odrębna, tu ją ujawniają podpisy — niech będzie pierwszy Supernak Józef.
Kania słuchał tych próśb jak bolesnej pokusy. Czemuż to wyrwać chcieli termin ujawnienia nowej wiary i obrządku? Czemuż to Supernak, który bił żonę kijem do utraty przytomności, żarliwie składał tu swe nazwisko? Czemuż to Duś aż drżał z zapału, choć w nic sam nie wierzył?
Oto lud roboczy, trwożna figura Chrystusowych cierpień, jeszcze raz oddać pragnie wieczność za doczesne polepszenie. Ale przecież on, Kania, miał dźwigać Chrystusa tego z nędzy i upadku?! Rozpostarł ogromne ramiona, jednym zagarnął Dusia, drugim przyciągnął Supernaka, który nie przestawał kłapać o terminach ujawnienia nowej religii.
— Zachciewa się wam — rzekł Kania niemal przez łzy w głosie — jawności ze względu na rewolucyjny nastrój. Ze względu na wasz strejk. Czyli za parę marnych groszy kierować dacie nawet wiarą?! Wciąż nic nie rozumiecie?!
Powiedział, by otrzymać odpowiedź, jak od Dusia teraz:
— Z czego się wiara wzięła, czyż nie z walki ludzkości o parę groszy? Towarzysze zatłamsili co prędzej sygnalistę, gadał znów Supernak. 0 okowach, o kopcącej łojówce