Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiary rzymskiej, o zdzierstwie kanonika, o ludzie tutejszym, który z biedy ogromnej kona a umrzeć nawet nie śmie.
Może by się byli i dogadali, ale nasłuchawszy się o tej niedoli, wypadł zza stołu na środek muzeju Szymczyk palacz, któremu jeszcze wszystkiego pięć dni pracy na kopalni zostawało. Wyrwał się, runął na kolana, wzniósł w górę dłonie chorą wodą nalane, otwarł drżące usta — i okazało się, iż nie wie, o co prosić...
Wtedy to, gdyby nie rozumieli różnorakiej techniki przyswojonej przez człowieka współczesnego, możnaby powiedzieć, iż stał się cud. Ksiądz Kania bowiem powstał i zawołał potężnie słowami Michała archanioła:
— Któż, jak Bóg?!!
Przycupli, rozwarło się milczenie, jakiego nie spotkać, żeby stu leaderów mówić miało.
Tymczasem radio, na falę widać uprzednio nastawione, przemówiło w pierwszej izbie! Słowami obcej mowy, jakby z czarnych przestrzeni powietrza, sam szatan księdzu odpowiadał, przez druty współczesnego wynalazku.
— Duch nowego czasu — wyrzekł odważnie Duś.
— Nie ma nowych czasów!! — Lawą trysnęły z księdza Kani te słowa. Olbrzymimi rękoma przegarniał puste powietrze, przed siebie wpatrzony szedł z muzeju do pierwszej izby, wołając, iż jeden jest Bóg i jeden w Nim czas po wszystkie wieki nieustannie płynący. Że co było, teraz jest, a co będzie, już było, i nie masz żadnej przerwy w duchu!