Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Który to Bóg — grzmiał Kania — objawia się narodom i czasom ten sam zawsze, lecz pod różnymi zasłonami. Których to zasłon uchylić dane bywa różnym szczepom i czasom. Z zasłon owych złość ludzka i pycha chce uczynić istności niezmienne, jedne wyższe od drugich, wiekuiste, ponad odmiany bytów wyniesione. A wam każe sycić bóstwa owe pokorą waszą, łzami i krwią żywą. Otóż ludowi pracy, ludowi męki, czyli odkupienia danym jest na ziemi, by ukazał, jak wraz z nim, z jego pracą, wschodzą i mijają coraz bliższe zasłony Prawdy, czyli, by zaprowadził w obliczu Boga Wiecznego równość wiary wszystkiej. I wierzeń, i Bogów, którzy już byli i znów będą jeszcze, jak wy już byliście i znów będziecie!...
Takimi słowy uwił się jeden pierścień ze wszystkiego. Nikogo nie było we wszystkim i wszystko było w nikim. Jeden tylko Którego sławią przypowieści wszystkich czasów.
I tu stał się cud nowy: z wielkim trzaskiem auta, wpadła do sieni nowa osoba. Namacawszy drzwi, werwała się do środka w chustce na rozwianej głowie masażystka Knote! Werwała się na środek z okrzykiem: — Gdzie tu jest?!...
Nie dokończyła. Na ramieniu jej spoczęła ciepła ręka Księdza Kani.Nie przerwała mowy. Ani muzyki nie przerwał blady krążek głośnika. Jakieś dziwaczne nowożytne tany dalekiego powietrza snuły się wciąż przez izbę, pomieszane z słowem księdza aż ciemnym od tylu praw^d wieczności.
Zamiast dokończyć zdania, Knote drżeć jęła pod natchnionym dotykiem. Ksiądz Kania wspierał się na