Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przebaczenia było w nim bez końca, ach jakby sam — mówiła z rumieńcami na smagłej twarzy — sto razy więcej zbrodni popełnił, niż my wszyscy.
Ksiądz Kania odwrócił głowę od chorej na nagłe słowa Dusia: iż ze względu na zamówienie dla okrętów nikogo nie może zabraknąć na powierzchni przy trzeciej zmianie, więc czasu zostało niewiele. A tu tak ważna sprawa jest do księdza!
Mężczyźni nie poparli Dusia. Ani kobiety. Każdy chciał nacieszyć się choć trochę innym światem.
Więc Szymczyki służyli we dwoje, on i ona. Palacz zredukowany, ileż mu tam jeszcze zostało dni zajęcia, pięć? Przecierali spodeczki, nalewali słomkową herbatę do szklanek, roznosili cukier w blaszanym pudełku i wymawiali ostrożnie przed każdym gościem słowo — słódźcie.
Miałże więc schodzić tak czas na herbacianym przesądzie, albo też na muzycznej propagandzie radia?!
Ksiądz powstał, skierował się właśnie do swych aparacików, wobec czego wszystkie obecne kobiety westchnęły z wdzięcznością. Jął przebierać w drutach, sznurkach, szpulkach, zaginać i przełączać, i supłać w politurowanej skrzynce i na oknie.
Czuwał zaś nad tym głośnik, jak mały księżyc światłem, zionący cudzym głosem.
Duś przeklął w sercu wszystkie obecne kobiety i nawet Martyzelkę, ślepo podlegającą księdzu. Co prędzej nastawił Pstrokońskiego na księdza. Pstrokoński i Machnik organizacyjnie należeli przecież do „komórki“.
Za nimi poruszył się Supernak.