Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i zaraz cieszył się z zamówienia do dwóch okrętów. I zaraz zapoznał się z Tadeuszem oddawszy hołd należny zasługom leadera. I już podszedł, i już ręce do chorej wyciągnął.
— Ona tu jest — powiedział — ze wszystkich najważniejsza, gdyż najwięcej cierpi.
Cóż było w tym powiedzeniu niezwykłego? Nic. A jednak zaraz wszyscy się zawstydzili.
Tadeusz nie zdążył powiedzieć Leonorze nawet dobry wieczór. Przedziwna jakaś niemożebność rozpostarła się między obojgiem. Więc ukryli się w cieniu, aby chociaż spleść ręce. Nikt tego nie zobaczył, bo wszystko szło za księdzem.
Chłopski syn przecie! Mało razy sam o tym mówił bez ogródek? A gdy gestykulował, gdy jasnymi dłońmi wodził, jakby tym ruchem samą powagę czcił w pustym powietrzu. Rozpytywał Supernaczkę o objawy choroby. Chora kwitła w pytaniach takich.
Nawet Martyzel, choć stał przecie na chemicznym stanowisku, że człowiek jest związkiem — spotkały się węgiel, żelazo i woda, człowiek żyje, elementy rozeszły się i nie ma człowieka, którą to myśl nad własne życie kochał — w tej chwili zapominał o zwątpieniu.
Prawda, Kania leczył tu ludzi. Lenorze poradził na piegi. Martyzela ratował w reumatyzmie. Dusiowi zdołał wepchnąć przepuklinę pewnego dnia. Każdego poił ziołami skutecznymi, że gdy potem zasiał swój ogródek, nikt mu już niczego nie tarasił.
— Dlaczego szło za księdzem wszystko — mówiła osoba, która nigdy porad jego nie zasiągała, to jest Martyzelka. Nie przez leczenie szli, lecz że przebaczał.