Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ksiądz Kania idzie wyrzekła uroczyście Martyzelka.
Tak zawsze było, gdy nadchodził: ludzie za nim biegali po nocy i za dnia, chciwi nauk, dziwności i cudów, i całej tej postaci. Gdzie stąpnął, zaraz oblegali, a jeszcze u Supernaków, skoro tu dla chorej radio zaprowadził i z powietrza podawał muzykę, mowy i głosy tylu przeróżnych krajów.
Chora przysiadła na łóżku, smagłą twarz Martyzelki owiał rumieniec, gdy otwarły się drzwi sieni pełnej ludzi.
Wszyscy ci sami: uczniowie księdza Kani (hodował ich na apostołów?!). Machnik złodziej i łobuz znany, teraz nawrócony, oraz Pstrokoński z wypłyniętym okiem, ułan, czy też marynarz, zawsze wojskiem od niego niosło. Naturalnie, palacz Szymczyk, Lenora i Karolcia Domagało, wszyscy bardzo weseli.
Niedarmo przecie Martyzelka mawiała — ludzie za księdzem latają, jak na skrzydłach!
A w sieni natłoczyło się! Z Zielonego, z baraków, nie sama tylko młódź, lecz i górnicy.
Ksiądz Kania zatrzymał wszystkich obcych łaskawym, lecz stanowczym słowem: — I tak was izba nie pomieści. Musimy dbać o chorą. — Zamknął drzwi.
Że zamknął drzwi? I te słowa wypowiedział a nie inne? Że był w długiej sutannie i futrzanej czapce? Że wzrostem swym przewyższał tutaj wszystkich? Lub twarzą młodzieńczą opromieniał — to już miały być cuda?!
Nie w tym były a tylko w ogromnej łaskawości.
Ksiądz Kania składał swój płaszcz na kuferku