Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wionę, na wypchaną głowę sarny, na lustro krągłe w złotych ramach, na karła z gipsu w zielonych portkach, z siwą, srebrną brodą, nawet przy lichtarzach srebrnych nie przystanął. Tylko dalej: spoglądał martwo na obrazy gładkim glancem wydrukowane, na krówkę z alabastru, która zamiast nóg przednich trzymała się na tutkach od papierosów. Włoski aksamitu czesał długimi palcami wzdłuż stołu, aż wreszcie — Po cóż mówicie mi to wszystko?! — zawołał.
Więc Supernak znów zaczął dukać, wmawiać i judzić, i mataczyć. Przecie wiadomo:
— Tata was tu zostawił, dla dozoru. Na nastawnika! Nad Drążkiem. I nad nami. Nad wszystkimi.
Wyrwało mu się z piersi, jak z psiej piersi: radosny skowyt!
Tadeusz nie wytrzymał. Wszyscy motali tu go w jakieś tajemnice, domysły, podejrzenia! Wybuchło w nim, jak wczoraj, gdy mówił z Lenorą.
— Nie mam tu z wami żadnych interesów! Nic mnie to nie obchodzi! — I aby raz na zawsze rozproszyć domysły, ze złością i ze wstydem powtórzył to samo co wczoraj: — Jeżeli chcecie wiedzieć, to mam interesy pewne, ale nie z wami. Wprost przeciwnie, z dyrektorem waszym. Ściśle handlowe interesy. Z dyrektorem Kostryniem.
Portier skulił się na dźwięk dyrektorskiego nazwiska, gdy oto śpiący Buruś poderwał się spod pieca, zamerdał obłoconym ogonkiem i doleciał do drzwi.
Wokoło chaty rozlegać się jęło szmerem, pośpiechem, tupaniną i chrzęstem.