Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niejszego gościa, młodego Mieniewskiego, przeprowadzał do muzeju ze słowami
— Pieniądzom żadnym nie wierzę, ani papierom, ani czemu, a przedmiotom takim wierzę.
Tadeusz stukał dość obcesowo w siedzenia bambusowych krzesełek i wołał z nadmiernym może uśmiechem:
— A więc to tutaj stoją te piękne bambusy!
Ani jeden ślad przykry nie okazał się na obliczu Supernaka, sproszonym lśnieniami baletnicy znad lampy. Supernak śmiał się ku złotemu światłu i tylko ścierał je z siebie pośpiesznie niby kurz, niby proch, niby nic.
Miał do wytłumaczenia w cztery oczy synowi leadera pewną rzecz bardzo przekonaniową. Miał do zrzucenia wielki ciężar ze starego robotniczego serca... Czynił to szeptem nieskładnym, spośród którego spółgłoski pryskały obfitą śliną.
Portier się zwierzył — jako to występ leadera odwrócił go na starość od organizacji partyjnej. I od takiego mdłego socjalizmu. Bo nie są to już na teraz sposoby żadne. Występ leadera nastawił właśnie portiera na drogę bardziej skrajną...
— Wiedzcie, towarzyszu — Supernak odął się ponuro — że to ja wczoraj wywracał posła Drążka na zgromadzeniu delegatów kopalnianych. Skoro się prawdą życie zaczęło, no to jak? Prawdą trzeba kończyć?!
Mieniewski ze swej strony nic na to wszystko. Patrzył po pańsku, inżyniersku, jasnym a nie widzącym wzrokiem dokoła wzdłuż muzeju na porcelanowe figury za toczoną drabinką kanapy usta-