Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zaniem. Powieka mu nie drgnęła nawet, że Mieniewskiego do Supernaka na przesłuchy prowadzi.
W sionce przywitał ich Supernak. Wielkiej radości z odwiedzin nie wyraził słowami, lecz zgrzytaniem jakimś wewnętrznym, bardzo uprzejmym. W izbie pachniało świętem i chorobą. Dwa zapachy skłócone, uroczysty i zgniły. Część gości była już na miejscu. Od łóżka Supernaczki rzucali gęsty cień Martyzelowie.
Właśnie z powodu Martyzela nie tak wypadło przywitanie syna leadera, jak trzeba było oczekiwać. Albowiem starszy górnik przemawiał, mądrością swą, oczytaniem, jak to już nieraz, przynosząc pocieszenie chorej.
— Nikt lepszy od robotnika — właśnie to mówił teraz Martyzel na pocieszenie Supernaczki — nie może za niego działać ani robić. Tylko on sam. Kim zaś dziś jest robotnik, prócz że jest tanią siłą fizyczną? Jeszcze niestety, nikim! Żeby pozostał kimś, zdobył wiedzę i swój obrót współczesny, nie zdąży w swoim losie robotniczym!
Kobiety słuchały bez ruchu. Martyzelka obok łóżka na krześle, w czymś popielatym, Supernaczka żółtą twarzą uśmiechnięta w chmurach pościeli. Szymczykowa przeszkadzała poniekąd, obok czerwonych blach nagrzanego pieca. Roztrzęsiona mnogością nieszczęść szykowała szklanki, które dźwięczały ustawicznie jakby głosem przegarnianych w wodzie baniek.
— Dążyłem i ja — prawił Martyzel — aby nie być tylko siłą fizyczną, opancerzałem się wiedzą w oryginale, i cóż?! Niby wilk strejków westfalskich! A jak przyjdą dzieci, gdzieżeś jest, wilku?! Nie jestem już wil-