Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czeństwa. — A teraz powiedz — przedrzeźniał się Mieniewskiemu obleśnie — powiedz jeszcze, że mnie przekupili?!
— Mieli co przekupywać! — Obce były te sprawy Tadeuszowi, zapalały jednak tajemne pokłady myśli już uśmierzonych, pogrzebanych, może nigdy nie żywych, więc czemuż nagle czułych, palących, tyle razy przeciw ojcu kierowanych, przeciw wszystkim porządkom?!
A jednak wołał przez mrok do Dusia: — Nieprawda! — powtarzał srogo: — Ja ci pierwszy przeszkodzę... — Terpał go za ubranie krzycząc: — Tylko spróbuj!
Najdziwniejsze, że objęli się, sute ramię raglanu na wyświechtanej rzadziźnie kapoty. Poszli kładeczkami przez pola, zakrętem w koło starych hałd, rozpaleni przedziwną miłością wzajemnej nienawiści.
Tadeusz wyrzucał sobie, iż przemilczał sprawę osobistą. Jakże tak? Tu z tej strony idee, a tu znów ciało twojej siostry mam i rozkosz z niego czerpię?...
Przemilczał o tym. Dał się tylko namówić do uczestnictwa w wieczorku u starego Supernaka. Zaraz teraz.
Nic tam takiego nie będzie. Trochę ludzi, oczywiście swoich. Kania, ksiądz, wypuści radio. Założone u Supernaków. Całego kramu nie na długo, gdyż przyszło nagle zamówienie, dla okrętów. Dla dwóch. Kopalnia idzie na trzy zmiany, ludzie głowy tracą i portki gubią, tak lecą na godzinę.
— Chodzi tu tylko, żebyśmy się poznali. — Duś wypowiedział to twardo, rzetelnie, z wielkim zobowią-