Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

światła kopalń i wież wyciągowych, lecz pod umówionym drzewkiem nikogo, tylko wiatr trącając uschłe liście przebierał sobie i fruwał po rozstaju małej dróżki ciemnym, nikłym kosmykiem.
Gdy oto — Tadeusz nie mógł sobie potem przypomnieć, jak się to stało: zza drzewa, tuż przed widzącymi dokładnie oczami, zjawiła się twarz inna od wyglądanej, a przecie podobna, jakby Lenorka patrzyła męskim obliczem gniewu i srogości.
Był to brat. Brat, Duś Jan, sygnalista, który mówił przez szum gałęzi:
— No, to mnie wydaj, wydaj teraz. Co?
— Kto cię ma wydać, na ten przykład?
— No, ty, obrońca, patriota. Obrońca ładu.
— Mogę cię nie wydawać.
— Zrobisz jak ci kazali.
— Mnie tu nikt nic nie każe.
— Pan porucznik. — Duś zarechotał.
— No, to co, żem porucznikiem był?
— Obrońca ojczyzny. Może szpiclować i zasypywać może. Wszystko mu wolno dla ojczyzny. Pan porucznik.
Jak się stało, że znów „ty“ sobie mówili?
— Cóż na mnie szczekasz, dziadu, od poruczników i zaraz od ojczyzny?! Co możesz o tym wiedzieć? Nie twój interes!
Gadali twarz naprzeciw twarzy, a drzewko, przy którym stali, szumiało im żałośnie.
Tadeusz wspomniał jak się porucznika dosługiwał, jakim trudem, cierpieniem i śmiercią, krzywdą i poświęceniem. W jakich wszach, w jakim głodzie