Przejdź do zawartości

Czarne skrzydła/Lenora/Brzemię górnicze/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


1.
MIAŁO BYĆ Z DALEKA

Wszystka wiara uciekła z pani Knote, na czas najbliższy nie zostało ni krzty nadziei, ale polecenia Feliksa (w tych strasznych chwilach trudno myśleć po nazwisku) spełnione zostały drobiazgowo.
Spełnić nie trudno, przez Karolcię Domagało, która codziennie na przestrzyki przychodziła; albo przez Supernaka, portiera erazmowskiego, jako że razem z Szymczykami gnieździły się przecież Supernaki na Zielonem, a przy nich Lenora.
Całe polecenie — przyślijcie mi Lenorę, to mi podłogi umyje.
Olejno pani Knote u siebie nie zaciągała, i tak chore zataraszą. Trzeba było myć, nie raz już wzywała do tego Lenorę. Dla mycia samego i dla klienteli, gdyż Lenora bardzo między różne dziewuchy wprowadzona była.
Dlaczego stało się, że polecenie: — niech przyjdzie, podłogi mi umyje, zarobi — posłała przez Supernaka, portiera? Komu Supernak służy? Od kogo z ręki je? Jadł z każdej ręki, ale służyć, Ceurowi chyba służył?
Jak Dom Rady Kopalń i Hut Domem Rady, a Ludowy Ludowym a ulica Przemysłowa, na której czekała obecnie pani Knote, ulicą Przemysłową, a Cieplik Cieplikiem, nikt chyba nie słyszał, by skromna masażystka tyle nici ważnych w jednym ręku trzymała. Pomyślała o tym z dumą i o tym, że nigdy chyba Feliksa nie zdradzi, i o tym, że w poniewierce takiej życie całe straci. Więc cóż jej przyjdzie z dumy? Już nawet łzy gorące pod powiekami uczuła, gdy niespodzianie bierze ją ktoś za łokieć!
Lenora przed nią stoi, podczas gdy Supernak na drugą stronę ulicy kuśtyka przez błoto — razem przyszli, z pewnością po swojemu nakręcił już dziewczynę!
Byłaby Knote dłużej nad przewrotnością Supernaka bolała, gdyby nie dzisiejszy wygląd Lenory... Sukienka w czarno-szarą kratkę, modna, krótka, z tyłu zwisająca, na to żakiet piaskowy. Klapy i boki sztywne, jak z kamienia, poły wiotkie, pomarszczone, niczym z bibułki. Do tego krawatka na druciku, do tego guziki kościane. Do tego, naturalnie, pantofle z gwiazdkami, wyrobionymi na kapkach, do tego pończochy cieliste. Do tego na głowie kapelusz, roztrzęsiony, pochyły, jak przekręcona spluwaczka. I cóż z gładkich różowych rumieńców pod takim kapeluszem?!
Zgadały się co do klucza, ma zostać pod słomianką. Co do mydła, ługu, wody — o młodym Mieniewskim ani słowa. Weszły razem na podwórko. Koło kasztana przypomniała sobie Knote, że sama przy szorowaniu nie pomoże, chore czekają na mieście.
Za serce ją targnęło dopiero w drzwiach kuchenki. Zderzyła się z Lenorą oko w oko, spod obrębu kapelusza popatrzyły szare źrenice dziewczyny światłem radości — wiadomo zaś, wmieszana do tych sprawek, za dwa tygodnie wyleci Lenorka z Erazma raz na zawsze, inaczej nie byłby dyrektor dyrektorem.
Wyłożywszy z torebki pięć cytrynowych landrynek, powiedziała pani Knote z ożywczym uśmiechem:
— Dla ciebie, żeby ci się nie nudziło.
Miałoby się nudzić, teraz tutaj!!
Teraz, tutaj zapomniała Lenora o saganach na blasze stojących i o wszystkim, i o całym świecie. Nie, żeby nie chwyciła się ostro za robotę. Tutaj ługu dosypać, a tu sody, a tam stół odstawić, a tam dywanik sprzed kanapki uprzątnąć. Lecz poprzez wszystkie kroki, inne jakieś kroki dudnią dokoła, w jedną stronę prowadzą! Czy on tam jest w tej nyży? I tam śpi? Albo książkę czyta? Albo drzemie?
Czy on tam jest?
Jeżeli jest, to po cóż się przebrała do tych podłóg? Czemu żakiet, odświętna sukienka i różowe pończochy przez kuchenny stołeczek przewieszone, po cóż się kręcić w starym fartuchu Knote?
A tu dorady Supernaka przykre i surowe, żeby zmawiać Mieniewskiego na jutro między stawy! A tego nie mówić, a to znów przeszpiegować, a potem sami się za niego wezmą!
Wystąpiła Lenora z owych myśli, jak z koła zaklętego, ręce same przed nią poleciały, otwarła niedomknięte drzwi nyży. Był! Był tam. Leżał sobie na łóżku. Właśnie spał. A teraz otwarł oczy. Krew jej zbiegła do piersi, w piersiach zmieniła się w jakieś ogromy radosne!
Zbliżyła się do łóżka, Mieniewski zaraz usiadł. Spuchlizna już mu zeszła, ma się rozumieć, ale siniaki pozostały. Lenora objęła go za szyję, przerażona: nie tak być miało, miało być z daleka, tymczasem objęła za szyję syna wrogiego leadera, syna sprzedawczyka klasy robotniczej. Nie tak było postanowione, tymczasem usta jej same rzekły cicho a przecież dobitnie, jak przed okienkiem wypłaty, żeby było wiedziane i nie zostało pomylone.
— Ja jestem Lenora Duś. Lenora, Duś...
— Duś? — Tadeusz skoczył wysoko na łóżku. Przypomniał sobie ciemną, śmierdzącą jatkę, twarz Dusia prostą, surową i jak płakali we wspólnej nienawiści.
— To ja jestem, Lenora Duś, siostra Jana Dusia. Co to wiecie...
Dlaczego przeszła nagle na owo „wy“ partyjne? Supernak inaczej objaśniał. Kazał pytać, badać, szpiegować. Całkiem inaczej uradzili też z bratem. Ale brat ani Supernak nie wiedzieli i nikt wiedzieć nie mógł o tej nocy na ściółce.
Rozpadało się wszystko w Lenorze, jak ziemia na odkrywce, po wystrzale.
— Bo my jesteśmy komuniści — westchnęła z dumą. — Zakazali wspominać o tym, wypowiedziała, aby wszystko było wiadome, a potem niech się dzieje najgorsze.
— Dużo mnie to obchodzi czy jesteście komuniści! — wyciągnął do niej ręce z uśmiechem.
Czoło miała takie same jak ów Duś, wysoko uniesione, za duże prawie, niby jakowejś myśli poważnej zbyt przestronnie oddane. Twarz inna, drobna, malutkimi rysami przykrojona.
Szukał spojrzenia Lenory. W wielkich źrenicach mieniło się światło ciemne, zwiewne, jak na stali.
— Jesteście komuniści? Jaka tam z ciebie komunistka?! — Pytał, skąd się zjawiła, jakim lichem, czy cudem? I co ją tu przyniosło? I że się znów spotkali.
Przysunęła się, umykając jednak z objęcia. Nie teraz. Chciała jeszcze przemówić, wypowiedzieć od razu. — My idziemy do strejku — wyrzekła uroczyście. Jeszcze przed chwilą na śmierć o tym zapomniała, ale on, on niech wie. Ma teraz ostrzeżenie.
Szczęście w niej zaszumiało, że ostrzegła, za szczęściem czarna niewdzięczność, że Supernak inaczej rozkazywał, za niewdzięcznością strach, że wszystko inaczej wypada, niż potrzeba! Dla lepszego nawiązania, przeszła na bezrobocie, krasząc smutne słowa śmiechem swobodnym, tyle tylko, że cichym. I o czym innym, co jej przez drogę w głowie nie postało, nie pytana i nie proszona: o Supernaczce.
Czemuż to o niej, gdy nie znał przecie tej kobiety, na oczy nie widział?! Mówiła o nieszczęśliwej, jakby o wydarzeniu przykrym, lecz potrzebnym. Po to, aby gdy rzecz doszła do chwili, jak Knote maszynę do szycia zabiera, przysiąść się blisko i twarz rozpłomienioną do ramienia chłopca na dłużej przyłożyć.
Woda w saganach syczy, robota dawno już się opóźniła, ogień pod blachą z kuchni aż tu cienie rozgarnia — siedzieć tak, patrzeć, słuchać, własnych słów nie poznawać...
— Maszyna? Mówisz, była pożyczona. No, więc cóż? A jak mnie wtedy, później, raglan skradli?
— Kto skradł raglan? — zadziwiła się Lenora składając ręce, niby do modlitwy.
— Twoi murarze skradli... Brązowy, w dużą angielską kratę.
Spłoniła się. Nie trzeba, może, mówić o murarzach, ani tych, ani żadnych innych, ani myśleć o kim innym!
Rozpinał na niej guziki, czuła przecie, że chce już obejmować. Od tych dotyków zostawały na ciele miejsca bezpamiętnej rozkoszy i wstydu ogromnego. Lepiej chyba, by wcale nie dotykał, lepiej niech wszystko będzie zakazane, lepiej przez grube mury, kraty do siebie wyglądać, grube mury i deszcz.
Postanowiła tak ze wszystkich względów. O których powiedzieć nie można. Same nie czują, a jednak oczy człowiekowi wstydem zalewają, wszystkiego zakazują, na nic się nie godzą, prócz żeby czekać, czekać i czekać w takim szczęściu!
Takie względy!
Wymykały mu się z uchwytu jej nogi mocne i gładkie, w dłużyźnie swej urocze, niewieście, w sile zaś nieujęte. Przychylił się z łóżka, jakoby szukał jej śpiesznie, gdy wreszcie sama znalazła upragnione słowa. Wydała je z westchnieniem szalonego szczęścia:
— Tak od razu nie można!
Otoczył dłońmi jej twarz i, niby dzbanek do ust podniósłszy, pocałował w usta. Były twarde. Pachniały włoszczyzną. Całowali się wpatrzeni w oczy. Przez źrenice Lenory jakoby woda płynęła coraz głębsza, ciemniejsza, ciemniejsza od całego mroku nyży.
Za oknami fyrknęły przeraźliwie śmigła aeroplanu, na kuchni zapadły się węgle. Niech się zapadają węgle i niech terkoczą skrzydła. Cóż to kogo obchodzi?!
Całowali się jeszcze. Aż do utraty tchu.
Potem jęła Lenora opowiadać. Cicho, o bracie i o sobie. Ma się rozumieć, jako sygnalista zarabiał więcej od niej: nie o tym. Jakie miał zamiary na księdza Kanię: nie o tym! Chcą więźniów uwolnić z więzienia tutejszego: nie o tym! Że się im „technika“ przy dostarczaniu bibuły popsuła, gdyż były wielkie wsypy, że się znów do Związku zapisują, aby opanować...
Matko Boska, nie o tym!
Z wielką żałością prawiła co innego. Pierwsze z brzega: nie mieszkała z bratem, lecz osobno. Nie była zwyczajna rodziny.
Co miała pamiętać o rodzinie, co? Ojca przygniótł wózek na „Erazmie“, do śmierci. Mama rodziła ją czemuś aż w Warszawie, gdzie została potem za mamkę do szpitalnych dzieci. Dzieci te wszystko tam z niej wyssały widać, bo po roku już zmarła. W tym samym szpitalu. Lenorę oddał kum do chłopów, ale kum już nie żyje i nie wiadomo dzisiaj nawet, którzy to byli chłopi?
Mówiła wiernie do ostatniego słowa, jak pr2ed sądem.
Mycie ani na krok naprzód nie postąpiło, podłoga wciąż nie ruszona, trzeba jednak do takiej rozmowy przyzwać świadectwo rodziców, którzy nie wiedzą nawet może na tamtym święcie, co się tu kiedy dzieje z osieroconą córką.
Tadeusz zginał w ręku długie palce Lenory. Jakże to przyplątało się do niej takie imię?
Kiedyś, podczas wojny jeszcze, w Wiedniu na urlopie w miejskim parku jadł lody z uliczną przyjaciółką. Muzyka grała rzecz wydrukowaną w programie pod tytułem: „Leonora“, głosy trąb goniły się echami przez rozłożyste drzewa.
— Czy lubisz lody? — zapytał bez związku.
— Bardzo. — Spojrzawszy przed siebie rozpłakała się strugami gęstych łez.
— Co takiego, Lenorka, co takiego?
Takiego, że za rodzicami płakała i że podłogi myć nie będzie, i że się przeodzienie.
— Nie po tom przyszła, żeby się w starej łachudrze pokazywać. Na spacer pójdziemy! — zawołała.
Przebijali się osobno, on w nyży, ona w kuchni, drzwi od kuchni mało nie wywalili, zaglądał, nie wpuściła, za żadne skarby świata, za nic! Dopiero na progu, gdy się znów spotkali, objęli się.
Podziwiał, cieszył się ogromnie. Cieszył się z krawatki na druciku, z kościanych guzików, na jedno tylko, na kapelusz, powiedział krótkim słowem: — Nie.
— A dlaczegóż to nie?!
Nie to chciała powiedzieć. Pragnęła spytać, jak mu na imię? Czekała w niej oddawna radość na to imię nieznane.
Sprawy te przerwały się, gdyż nie wiedzieli, dokąd się na spacer wybierają? Tadeusz gotów był odprowadzać Lenorę do mieszkania, na to jakieś przedmieście, Zielone.
Nie potrzeba! Miałby takie dziadostwo oglądać? Lenora była za przechadzką, lecz przedtem miała prośbę, by wstąpić na ów pokaz lotniczy. Cała osada dawno już tam lata, Karolcia Domagało wszystko widziała pierwszego dnia zaraz.
Klucz zostawili pod słomianką, ogień zapomnieli ugasić i poszli. Było za rogiem. Na podwórku, pod oświetlonym budynkiem Rady Kopalń i Hut ryczał raz po raz, za dziesięć groszy od osoby, wojskowy płatowiec przed półkolem stłoczonych gęsto gapiów.
Kaprale objaśniali, to znów pod wielką lampą łukową grzebali w chrzęszczących wnętrznościach aparatu.
Kto im pomagał?! Nie kto inny! Pstrokoński z szklannym okiem. Nigdy człowiek nie wie, gdzie może kogo spotkać... Lenora struchlała. Błysk szklannego oka przewiercił ją. Zapamiętała się na kamień, że uda przed Pstrokońskim, jakby się nigdy w życiu nie widzieli. Zapamiętała się na kamień, możesz go kopać, turlać, trącać, toczyć, nie dowiesz się, co w środku. Ile razy sypiali we dwoje, niedawno jeszcze w obejściu księdza Kani! Pamięć całego życia ubiegłego rozpleniła się nagle w Lenorze najciemniejszym widokiem...
A kto ją wyratuje? Mowa leaderowskiego syna! Nie wiedział nawet, że światło jej przywraca, że okna Rady Kopalń i Hut, dzięki słowom jego, zajmują dawne miejsce, w środku którego po dawnemu huczy aeroplan.
Huczał, trzeszczał, aż Lenora z rozwartych ust wysunęła koniec języka, za światami wielkimi, w które dziś lecieć można na aeroplanach. Odechciało się jej następnego pokazu i wszystkiego. Uczepiła się ramienia Tadeusza, aby iść.
Gdzie, dokąd? Uszli niedaleko, musiała bowiem obejrzeć wystawę owocarni. Jabłka w papierach srebrzonych, kiście winogron, błyszczące pudełka sardynek, wianki fig.
Wielka cegła sprasowanych daktyli!
Lenora rozłożyła ręce z westchnieniem: — Tyle rozmaitości na tym świecie, a wszędzie czegoś brakuje: gruszek tu wcale nie ma!
— Gruszki nie mogą się równać z jabłkami — zauważył Tadeusz. Ojciec mawiał tak do nich w dzieciństwie, gdy leżeli w łóżeczkach i domagali się gruszek, ojciec zaś jabłka przynosił do łóżka.
Minęli parę domów, czarnych płotów i znowu kamienica, i jeszcze większa owocarnia. Przystanęli, profilek Lenory znieruchomiał w podziwie. Topniały w niej głuche, dalekie zmartwienia, rozchodziły się wobec głosu Mieniewskiego do niepoznaki.
Opowiadał cierpliwie, skąd co przyjeżdża i którędy? Daktyle z Afryki na wielbłądach przez piach, jabłka z Tyrolu, gdzie chłopi chodzą z gołymi kolanami, winogrona z Włoch, gdzie siedzi papież.
— Tam są Rzymianie — przyczyniła się prędko do rozmowy.
Nic tu, wedle Tadeusza, Rzymianie nie mieli do roboty — bo takie winogrona, jak tu widzisz, żółte, podobne do bursztynu, idą aż z Hiszpanii.
— Aż z Hiszpanii?!
— Jeszcze dalej niż Francja. Będzie Francja, a potem góry będą i tam dopiero zacznie się Hiszpania.
— Dopiero tam! — wykrzyknęła Lenora.
— Orzechy amerykańskie przypływają z Ameryki, herbata z Azji, najstarszej strony świata —
— Och, najstarszej!!
— Kawa z przeróżnych wysp. Z Cejlonu. Może z Cypru? W workach czy pakach. Może z Korfu? Są wyspy pojedyńcze, a są archipelagi, całe rodziny wysp, na różnych morzach.
Gdy wymieniał te morza, światy, przyciskali się do siebie.
Pragnęła wyrazić zdziwienie! Jak może być na świecie tyle wszelakiego miejsca, które nie wie, że oni idą właśnie tutaj we dwoje.
Czy można sprawy takie wyrazić słowami? Więc tylko przy wymienieniu każdej nowej nazwy i nowej świata strony płaszczyła nos na zimnej szybie. Aż brakło w końcu nazw i stron, wobec czego ruszyli dalej. Główną ulicą, żeberkiem kolejowym, to jest torem, co łączył „Erazma“ z „Katarzyną“, potem obok apteki ze słojami na wystawie. Jeden słój był czerwony, drugi zielony, w jednym wyglądało się różowo, w drugim jak trup.
Już szli bez przeszkód ku stacji, gdy jeszcze pewien sklep obejrzeć musiała, piękną wystawę mebli.
Za okopconą szybą piętrzyły się chude, rachityczne bambusy, z niklowanym okuciem na wszystkich końcach.
Lenora westchnęła z głębi płuc: — Śliczne! — Supernak miał podobne, a może takie same, w swoim muzeju? A tu tyle tego dobra. Dzieci głodem morzył, już czwarta żona mu umiera...
Zatchnęło Lenorę, by o Supernaku nie rozpowiadać. I strach ją zdjął. Jak gdyby wydawała nieopatrznie ważne tajemnice i już tyle wydała, i nie będzie z tego żadnego powrotu. Uśmiechnęła się przez zimną szybę żałośnie do bambusów i poszli.
Na wiadukcie nad stacją zimno stuliło ich do siebie. Objęli się przez pół, zamilkli, wiatr prządł się przez druty galeryjki ostry i uszczypliwy.
Pociągu żadnego, tylko za sygnałami szturchały się towarowe wagony. Tuż za nimi piętrzył się ogrom czarnej nocy, w dali gładkie rozlewy wód niskich, powyżej strome ściany cynkowni światłem upartym zionące i znów rozmachy ziemi, i znów zapędy, ku górze, ku dołowi. Przechadzał się tam dym wysoką, lśniącą chmurą, buchała para puszystym, białym czubem. Z rozwianych wszędzie kłębów wylatał głos najrozmaitszy, przegryzał się, przebijał, tu się wiercił, tam drążył: od niziny ziemskiej po przez wszystkie chmury mocnym tonem żelaza, aż do samego szczytu ciemności nie objętych.
Lenora dała się trzymać łagodnie przez pół i pozwoliła, by ten panek ręką do jej piersi się dostał, by się cieszył, obejmował i gładził.
Przeniknął ją ten widok rozległy i pootwierał nieznane, dawne, strasznie ukryte myśli. Pełne wyrzutu i rozpaczy. Ileż to się po tych zwałach, bergach i hałdach nachodziła, nacierpiała, nażyła, nakochała! Po nocy i za dnia?
Wobec tych wspomnień rozmaitych wystosowała do towarzysza swego poważne zapytanie: — Jak ci na imię?
Gdy wypowiedział, że ma na imię Tadeusz, rzekła niby przez sen:
— Czy ja wiedziałam, Tadek, że się spotkamy w życiu? Skądże to mogłam wiedzieć!
Zeszli z wiaduktu, minęli domki, blade stawy uśnięte, po czym wdarli się w lasek suchymi gałęźmi szeleszczący. W owym lasku osadnickich zabaw niedzielnych napadła Lenorę taka rozpacz, że tylko krzyczeć, krzyczeć i uciekać we wszystkie końce świata.
Odwróciła się jeszcze, niby na pożegnanie w oczy chłopcu zajrzała i tyle ją widział. Skakali przez bruzdy, przez rowy, jakichś przechodniów spłoszyli, aż ją dopadł pod drzewem, gniewny i rozbuchany.
Ręce go do niej paliły, w piersi radość się tłukła.
— Nie broń się, co się bronisz? Nie broń się, czyśmy to już nie spali razem?! — Łapał ją za ramiona, ogarniał uda, ściskał, niby owoc, twardy, biały z czarnej ziemi niespodzianie wynikły.
Spadli w dół, pełen ściółki, zbutwiałe liście z szumem rozprysły się w koło.
Zemdlało serce w Lenorze! Nie od tego, że sukienka się zemnie, i nie od szamotania, a od słów Tadeusza. Spodziewała się innych, łagodnych, wystraszonych, tymczasem wzywał ją i nęcił gwałtownie, jak wszyscy, wszyscy inni. Pobuntowały się w niej wstydy tajemne, ledwie znane, szalone. Gorący gniew zahuczał w uszach i taka rozpacz, jakby ją brali pierwszy raz, gwałcili!
— Nie myśl, że mnie pobijesz! Nie pobijesz! — dyszała broniąc się zajadle.
Zwierali się oplotem chwytów, lecz rozbrajało ich wzajemne ciepło. I znów się piętrzyli, on dyszący, gwałtowny, z zaciśniętymi ustami, Lenora zaś uparta, cicha, niezdobyta.
W smutnym takim szamotaniu opadli w głąb dołu, wyczerpani. Gdy oto, uczuł Tadeusz w swych dłoniach gorące jej policzki. Zapragnął spojrzeć z bliska, w szarym blasku księżyca przekonać ją oczami. Mała twarz dziewczyny ściągnęła się jak piąstka.
— Skądże ją mogłam wiedzieć, Tadek — zapłakała Lenora — że się spotkamy w życiu? Skądże ja mogłam wiedzieć?!...
Utulili się po przyjacielsku i czekali aż te słowa przeminą. Czekaliby bezradni, nie wiadomo jak długo, gdyby nie piesek, Buruś. Buruś to był. Fyrknął nad nimi noskiem, odleciał, znów przyleciał. Wspólny, Szymczyków i Supernaków zarazem. To on znalazł swą panią w dole i w takiej niedoli, z czego w końcu zrobiła się godzina dziewiąta.
Księżyc znacznie już pojaśniał, płynął nad skrajami lasku, siejąc światło ukośne między drzewa. Powstali, ogarnęli się schludnie, poszli ścieżyną prosto w świeżym księżycu, a zaraz dalej za tym laskiem świat gotował się po dawnemu i dźwięczał, i tętnił w nocnej pracy.
Potrącani głosami żelastwa zaszli tak na sam koniec drogi przed białą chałupę. U Szymczyków, u starego palacza były ciemności w oknach, u Supernakowej, gdzie mieszkała Dusiówna, migotało.
Buruś cieszył się, zakręcał przez mrok w najrozmaitsze strony. Przyszli do samych okien, Tadeusz bowiem pragnął koniecznie widzieć ową izbę i miejsce za szafą, gdzie sobie Lenora przemieszkuje. Zastąpiła mu drogę, zawstydzona — z puchów, bogactw wszelakich przybyły, pocóż miał na taką nędzę patrzeć i niedostatek?!
— Żebym wiedział, jak sobie wychodzisz — głaskał ją po plecach — żebym wiedział, jak znów sobie wracasz, żebym wiedział, gdzie żyjesz i co na ciebie patrzy?
Schylili się przy oknie.
— Tu jesteś przy mnie — szemrał jej do ucha — a tam zza szafy wyjdziesz do mnie, druga....
Od tych słów samo szczęście, samo ciepło anielskie po ciele Lenory przepływało.
Przez przyćmioną lampkę widać było w izbie piec, szafy, pod ścianami czarne sęki w długich deskach podłogi. Jakiś cień suwał się po nich tam i z powrotem. To Supernaczka, która siedziała na łóżku pod żelatynowatym błyskiem świętych obrazów. Porywało ją naprzód i znów kładło na wysokie poduszki. Porywało i kładło, to jej właśnie chude ramiona rzucały ów cień.
Z niespodzianego smutku osunęli się na małą ławeczkę pod oknem i w zimnym księżycu przecałowali długie, długie minuty. Z tego też smutku wystraszyła się Lenora, jak nigdy tego dnia, który zdawał się trwać wieki całe, a przepływał i przemijał tak prędko.
Nie uwierzyłaby, że wypowie te sprawy, lecz słowa to nie sen, a żywa prawda! Słowa takie: — Ty, Tadek, nie siedź tu i nie zostawaj. Co ci z głupiej dziewczyny? Co masz z tego wszystkiego? Nie siedź tutaj, za żadne skarby świata nie siedź!!...
Ręce złożyła na podołku oczekując smutnej odpowiedzi. Tadeusz zaśmiał się. Zaśmiał się, przytulił policzek do jej zimnego policzka i ku wielkiemu zadziwieniu Lenory zwierzył się z takiej sprawy.
— A cóż ty myślisz, że ja tu dla was siedzę?! Ja tu mam — szeptał tajemniczo — doskonałe interesy, zaczęte, z Kostryniem. Z dyrektorem twoim. Doskonałe interesy!
Głupstwo nieoczekiwane, które mu przyszło na myśl w lasku, tam, gdzie się ściskali, że przecież Kostryń mógłby sfinansować oba wynalazki...
Lenora zesztywniała. Nie patrząc Tadeuszowi w oczy wypowiedziała teraz dopiero, co Supernak podstępnie nakazał: zmówiła sobie randkę z Tadkiem, miłe widzenie się, na piątą po południu, jutro, między stawami przy tej samej kładce. Umówione kłamstwo! Zamknęła oczy, by nie patrzeć w tej chwili, jak ta zbrodnia potonie w cudzych oczach.
Już odchodził.
Zwróciła głowę. Zadarty jej profilek wyrysował się cieniutką kreską na nikłym, siwym niebie. Tadeusz widział jak Lenora obiema dłońmi daje z ust pocałunek i rzuca go w ślad ścieżki. Raz jeszcze wionęły jej ramiona, srebrny profilek rozpłynął się we mgle.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.