Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rego palacza były ciemności w oknach, u Supernakowej, gdzie mieszkała Dusiówna, migotało.
Buruś cieszył się, zakręcał przez mrok w najrozmaitsze strony. Przyszli do samych okien, Tadeusz bowiem pragnął koniecznie widzieć ową izbę i miejsce za szafą, gdzie sobie Lenora przemieszkuje. Zastąpiła mu drogę, zawstydzona — z puchów, bogactw wszelakich przybyły, pocóż miał na taką nędzę patrzeć i niedostatek?!
— Żebym wiedział, jak sobie wychodzisz — głaskał ją po plecach — żebym wiedział, jak znów sobie wracasz, żebym wiedział, gdzie żyjesz i co na ciebie patrzy?
Schylili się przy oknie.
— Tu jesteś przy mnie — szemrał jej do ucha — a tam zza szafy wyjdziesz do mnie, druga....
Od tych słów samo szczęście, samo ciepło anielskie po ciele Lenory przepływało.
Przez przyćmioną lampkę widać było w izbie piec, szafy, pod ścianami czarne sęki w długich deskach podłogi. Jakiś cień suwał się po nich tam i z powrotem. To Supernaczka, która siedziała na łóżku pod żelatynowatym błyskiem świętych obrazów. Porywało ją naprzód i znów kładło na wysokie poduszki. Porywało i kładło, to jej właśnie chude ramiona rzucały ów cień.
Z niespodzianego smutku osunęli się na małą ławeczkę pod oknem i w zimnym księżycu przecałowali długie, długie minuty. Z tego też smutku wystraszyła się Lenora, jak nigdy tego dnia, który zdawał się trwać wieki całe, a przepływał i przemijał tak prędko.