Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie uwierzyłaby, że wypowie te sprawy, lecz słowa to nie sen, a żywa prawda! Słowa takie: — Ty, Tadek, nie siedź tu i nie zostawaj. Co ci z głupiej dziewczyny? Co masz z tego wszystkiego? Nie siedź tutaj, za żadne skarby świata nie siedź!!...
Ręce złożyła na podołku oczekując smutnej odpowiedzi. Tadeusz zaśmiał się. Zaśmiał się, przytulił policzek do jej zimnego policzka i ku wielkiemu zadziwieniu Lenory zwierzył się z takiej sprawy.
— A cóż ty myślisz, że ja tu dla was siedzę?! Ja tu mam — szeptał tajemniczo — doskonałe interesy, zaczęte, z Kostryniem. Z dyrektorem twoim. Doskonałe interesy!
Głupstwo nieoczekiwane, które mu przyszło na myśl w lasku, tam, gdzie się ściskali, że przecież Kostryń mógłby sfinansować oba wynalazki...
Lenora zesztywniała. Nie patrząc Tadeuszowi w oczy wypowiedziała teraz dopiero, co Supernak podstępnie nakazał: zmówiła sobie randkę z Tadkiem, miłe widzenie się, na piątą po południu, jutro, między stawami przy tej samej kładce. Umówione kłamstwo! Zamknęła oczy, by nie patrzeć w tej chwili, jak ta zbrodnia potonie w cudzych oczach.
Już odchodził.
Zwróciła głowę. Zadarty jej profilek wyrysował się cieniutką kreską na nikłym, siwym niebie. Tadeusz widział jak Lenora obiema dłońmi daje z ust pocałunek i rzuca go w ślad ścieżki. Raz jeszcze wionęły jej ramiona, srebrny profilek rozpłynął się we mgle.