Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w uszach i taka rozpacz, jakby ją brali pierwszy raz, gwałcili!
— Nie myśl, że mnie pobijesz! Nie pobijesz! — dyszała broniąc się zajadle.
Zwierali się oplotem chwytów, lecz rozbrajało ich wzajemne ciepło. I znów się piętrzyli, on dyszący, gwałtowny, z zaciśniętymi ustami, Lenora zaś uparta, cicha, niezdobyta.
W smutnym takim szamotaniu opadli w głąb dołu, wyczerpani. Gdy oto, uczuł Tadeusz w swych dłoniach gorące jej policzki. Zapragnął spojrzeć z bliska, w szarym blasku księżyca przekonać ją oczami. Mała twarz dziewczyny ściągnęła się jak piąstka.
— Skądże ją mogłam wiedzieć, Tadek — zapłakała Lenora — że się spotkamy w życiu? Skądże ja mogłam wiedzieć?!...
Utulili się po przyjacielsku i czekali aż te słowa przeminą. Czekaliby bezradni, nie wiadomo jak długo, gdyby nie piesek, Buruś. Buruś to był. Fyrknął nad nimi noskiem, odleciał, znów przyleciał. Wspólny, Szymczyków i Supernaków zarazem. To on znalazł swą panią w dole i w takiej niedoli, z czego w końcu zrobiła się godzina dziewiąta.
Księżyc znacznie już pojaśniał, płynął nad skrajami lasku, siejąc światło ukośne między drzewa. Powstali, ogarnęli się schludnie, poszli ścieżyną prosto w świeżym księżycu, a zaraz dalej za tym laskiem świat gotował się po dawnemu i dźwięczał, i tętnił w nocnej pracy.
Potrącani głosami żelastwa zaszli tak na sam koniec drogi przed białą chałupę. U Szymczyków, u sta-