Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wobec tych wspomnień rozmaitych wystosowała do towarzysza swego poważne zapytanie: — Jak ci na imię?
Gdy wypowiedział, że ma na imię Tadeusz, rzekła niby przez sen:
— Czy ja wiedziałam, Tadek, że się spotkamy w życiu? Skądże to mogłam wiedzieć!
Zeszli z wiaduktu, minęli domki, blade stawy uśnięte, po czym wdarli się w lasek suchymi gałęźmi szeleszczący. W owym lasku osadnickich zabaw niedzielnych napadła Lenorę taka rozpacz, że tylko krzyczeć, krzyczeć i uciekać we wszystkie końce świata.
Odwróciła się jeszcze, niby na pożegnanie w oczy chłopcu zajrzała i tyle ją widział. Skakali przez bruzdy, przez rowy, jakichś przechodniów spłoszyli, aż ją dopadł pod drzewem, gniewny i rozbuchany.
Ręce go do niej paliły, w piersi radość się tłukła.
— Nie broń się, co się bronisz? Nie broń się, czyśmy to już nie spali razem?! — Łapał ją za ramiona, ogarniał uda, ściskał, niby owoc, twardy, biały z czarnej ziemi niespodzianie wynikły.
Spadli w dół, pełen ściółki, zbutwiałe liście z szumem rozprysły się w koło.
Zemdlało serce w Lenorze! Nie od tego, że sukienka się zemnie, i nie od szamotania, a od słów Tadeusza. Spodziewała się innych, łagodnych, wystraszonych, tymczasem wzywał ją i nęcił gwałtownie, jak wszyscy, wszyscy inni. Pobuntowały się w niej wstydy tajemne, ledwie znane, szalone. Gorący gniew zahuczał