Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Supernak miał podobne, a może takie same, w swoim muzeju? A tu tyle tego dobra. Dzieci głodem morzył, już czwarta żona mu umiera...
Zatchnęło Lenorę, by o Supernaku nie rozpowiadać. I strach ją zdjął. Jak gdyby wydawała nieopatrznie ważne tajemnice i już tyle wydała, i nie będzie z tego żadnego powrotu. Uśmiechnęła się przez zimną szybę żałośnie do bambusów i poszli.
Na wiadukcie nad stacją zimno stuliło ich do siebie. Objęli się przez pół, zamilkli, wiatr prządł się przez druty galeryjki ostry i uszczypliwy.
Pociągu żadnego, tylko za sygnałami szturchały się towarowe wagony. Tuż za nimi piętrzył się ogrom czarnej nocy, w dali gładkie rozlewy wód niskich, powyżej strome ściany cynkowni światłem upartym zionące i znów rozmachy ziemi, i znów zapędy, ku górze, ku dołowi. Przechadzał się tam dym wysoką, lśniącą chmurą, buchała para puszystym, białym czubem. Z rozwianych wszędzie kłębów wylatał głos najrozmaitszy, przegryzał się, przebijał, tu się wiercił, tam drążył: od niziny ziemskiej po przez wszystkie chmury mocnym tonem żelaza, aż do samego szczytu ciemności nie objętych.
Lenora dała się trzymać łagodnie przez pół i pozwoliła, by ten panek ręką do jej piersi się dostał, by się cieszył, obejmował i gładził.
Przeniknął ją ten widok rozległy i pootwierał nieznane, dawne, strasznie ukryte myśli. Pełne wyrzutu i rozpaczy. Ileż to się po tych zwałach, bergach i hałdach nachodziła, nacierpiała, nażyła, nakochała! Po nocy i za dnia?