Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Aż z Hiszpanii?!
— Jeszcze dalej niż Francja. Będzie Francja, a potem góry będą i tam dopiero zacznie się Hiszpania.
— Dopiero tam! — wykrzyknęła Lenora.
— Orzechy amerykańskie przypływają z Ameryki, herbata z Azji, najstarszej strony świata —
— Och, najstarszej!!
— Kawa z przeróżnych wysp. Z Cejlonu. Może z Cypru? W workach czy pakach. Może z Korfu? Są wyspy pojedyńcze, a są archipelagi, całe rodziny wysp, na różnych morzach.
Gdy wymieniał te morza, światy, przyciskali się do siebie.
Pragnęła wyrazić zdziwienie! Jak może być na świecie tyle wszelakiego miejsca, które nie wie, że oni idą właśnie tutaj we dwoje.
Czy można sprawy takie wyrazić słowami? Więc tylko przy wymienieniu każdej nowej nazwy i nowej świata strony płaszczyła nos na zimnej szybie. Aż brakło w końcu nazw i stron, wobec czego ruszyli dalej. Główną ulicą, żeberkiem kolejowym, to jest torem, co łączył „Erazma“ z „Katarzyną“, potem obok apteki ze słojami na wystawie. Jeden słój był czerwony, drugi zielony, w jednym wyglądało się różowo, w drugim jak trup.
Już szli bez przeszkód ku stacji, gdy jeszcze pewien sklep obejrzeć musiała, piękną wystawę mebli.
Za okopconą szybą piętrzyły się chude, rachityczne bambusy, z niklowanym okuciem na wszystkich końcach.
Lenora westchnęła z głębi płuc: — Śliczne! —