Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Huczał, trzeszczał, aż Lenora z rozwartych ust wysunęła koniec języka, za światami wielkimi, w które dziś lecieć można na aeroplanach. Odechciało się jej następnego pokazu i wszystkiego. Uczepiła się ramienia Tadeusza, aby iść.
Gdzie, dokąd? Uszli niedaleko, musiała bowiem obejrzeć wystawę owocarni. Jabłka w papierach srebrzonych, kiście winogron, błyszczące pudełka sardynek, wianki fig.
Wielka cegła sprasowanych daktyli!
Lenora rozłożyła ręce z westchnieniem: — Tyle rozmaitości na tym świecie, a wszędzie czegoś brakuje: gruszek tu wcale nie ma!
— Gruszki nie mogą się równać z jabłkami — zauważył Tadeusz. Ojciec mawiał tak do nich w dzieciństwie, gdy leżeli w łóżeczkach i domagali się gruszek, ojciec zaś jabłka przynosił do łóżka.
Minęli parę domów, czarnych płotów i znowu kamienica, i jeszcze większa owocarnia. Przystanęli, profilek Lenory znieruchomiał w podziwie. Topniały w niej głuche, dalekie zmartwienia, rozchodziły się wobec głosu Mieniewskiego do niepoznaki.
Opowiadał cierpliwie, skąd co przyjeżdża i którędy? Daktyle z Afryki na wielbłądach przez piach, jabłka z Tyrolu, gdzie chłopi chodzą z gołymi kolanami, winogrona z Włoch, gdzie siedzi papież.
— Tam są Rzymianie — przyczyniła się prędko do rozmowy.
Nic tu, wedle Tadeusza, Rzymianie nie mieli do roboty — bo takie wynogrona, jak tu widzisz, żółte, podobne do bursztynu, idą aż z Hiszpanii.