Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wadzać Lenorę do mieszkania, na to jakieś przedmieście, Zielone.
Nie potrzeba! Miałby takie dziadostwo oglądać? Lenora była za przechadzką, lecz przedtem miała prośbę, by wstąpić na ów pokaz lotniczy. Cała osada dawno już tam lata, Karolcia Domagało wszystko widziała pierwszego dnia zaraz.
Klucz zostawili pod słomianką, ogień zapomnieli ugasić i poszli. Było za rogiem. Na podwórku, pod oświetlonym budynkiem Rady Kopalń i Hut ryczał raz po raz, za dziesięć groszy od osoby, wojskowy płatowiec przed półkolem stłoczonych gęsto gapiów.
Kaprale objaśniali, to znów pod wielką lampą łukową grzebali w chrzęszczących wnętrznościach aparatu.
Kto im pomagał?! Nie kto inny! Pstrokoński z szklannym okiem. Nigdy człowiek nie wie, gdzie może kogo spotkać... Lenora struchlała. Błysk szklannego oka przewiercił ją. Zapamiętała się na kamień, że uda przed Pstrokońskim, jakby się nigdy w życiu nie widzieli. Zapamiętała się na kamień, możesz go kopać, turlać, trącać, toczyć, nie dowiesz się, co w środku. Ile razy sypiali we dwoje, niedawno jeszcze w obejściu księdza Kani! Pamięć całego życia ubiegłego rozpleniła się nagle w Lenorze najciemniejszym widokiem...
A kto ją wyratuje? Mowa leaderowskiego syna! Nie wiedział nawet, że światło jej przywraca, że okna Rady Kopalń i Hut, dzięki słowom jego, zajmują dawne miejsce, w środku którego po dawnemu huczy aeroplan.