Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nawet może na tamtym święcie, co się tu kiedy dzieje z osieroconą córką.
Tadeusz zginał w ręku długie palce Lenory. Jakże to przyplątało się do niej takie imię?
Kiedyś, podczas wojny jeszcze, w Wiedniu na urlopie w miejskim parku jadł lody z uliczną przyjaciółką. Muzyka grała rzecz wydrukowaną w programie pod tytułem: „Leonora“, głosy trąb goniły się echami przez rozłożyste drzewa.
— Czy lubisz lody? — zapytał bez związku.
— Bardzo. — Spojrzawszy przed siebie rozpłakała się strugami gęstych łez.
— Co takiego, Lenorka, co takiego?
Takiego, że za rodzicami płakała i że podłogi myć nie będzie, i że się przeodzienie.
— Nie po tom przyszła, żeby się w starej łachudrze pokazywać. Na spacer pójdziemy! — zawołała.
Przebijali się osobno, on w nyży, ona w kuchni, drzwi od kuchni mało nie wywalili, zaglądał, nie wpuściła, za żadne skarby świata, za nic! Dopiero na progu, gdy się znów spotkali, objęli się.
Podziwiał, cieszył się ogromnie. Cieszył się z krawatki na druciku, z kościanych guzików, na jedno tylko, na kapelusz, powiedział krótkim słowem: — Nie.
— A dlaczegóż to nie?!
Nie to chciała powiedzieć. Pragnęła spytać, jak mu na imię? Czekała w niej oddawna radość na to imię nieznane.
Sprawy te przerwały się, gdyż nie wiedzieli, dokąd się na spacer wybierają? Tadeusz gotów był odpro-