Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

włoszczyzną. Całowali się wpatrzeni w oczy. Przez źrenice Lenory jakoby woda płynęła coraz głębsza, ciemniejsza, ciemniejsza od całego mroku nyży.
Za oknami fyrknęły przeraźliwie śmigła aeroplanu, na kuchni zapadły się węgle. Niech się zapadają węgle i niech terkoczą skrzydła. Cóż to kogo obchodzi?!
Całowali się jeszcze. Aż do utraty tchu.
Potem jęła Lenora opowiadać. Cicho, o bracie i o sobie. Ma się rozumieć, jako sygnalista zarabiał więcej od niej: nie o tym. Jakie miał zamiary na księdza Kanię: nie o tym! Chcą więźniów uwolnić z więzienia tutejszego: nie o tym! Że się im „technika“ przy dostarczaniu bibuły popsuła, gdyż były wielkie wsypy, że się znów do Związku zapisują, aby opanować...
Matko Boska, nie o tym!
Z wielką żałością prawiła co innego. Pierwsze z brzega: nie mieszkała z bratem, lecz osobno. Nie była zwyczajna rodziny.
Co miała pamiętać o rodzinie, co? Ojca przygniótł wózek na„Erazmie“, do śmierci. Mama rodziła ją czemuś aż w Warszawie, gdzie została potem za mamkę do szpitalnych dzieci. Dzieci te wszystko tam z niej wyssały widać, bo po roku już zmarła. W tym samym szpitalu. Lenorę oddał kum do chłopów, ale kum już nie żyje i nie wiadomo dzisiaj nawet, którzy to byli chłopi?
Mówiła wiernie do ostatniego słowa, jak pr2ed sądem.
Mycie ani na krok naprzód nie postąpiło, podłoga wciąż nie ruszona, trzeba jednak do takiej rozmowy przyzwać świadectwo rodziców, którzy nie wiedzą