Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

garnia — siedzieć tak, patrzeć, słuchać, własnych słów nie poznawać...
— Maszyna? Mówisz, była pożyczona. No, więc cóż? A jak mnie wtedy, później, raglan skradli?
— Kto skradł raglan? — zadziwiła się Lenora składając ręce, niby do modlitwy.
— Twoi murarze skradli... Brązowy, w dużą angielską kratę.
Spłoniła się. Nie trzeba, może, mówić o murarzach, ani tych, ani żadnych innych, ani myśleć o kim innym!
Rozpinał na niej guziki, czuła przecie, że chce już obejmować. Od tych dotyków zostawały na ciele miejsca bezpamiętnej rozkoszy i wstydu ogromnego. Lepiej chyba, by wcale nie dotykał, lepiej niech wszystko będzie zakazane, lepiej przez grube mury, kraty do siebie wyglądać, grube mury i deszcz.
Postanowiła tak ze wszystkich względów. O których powiedzieć nie można. Same nie czują, a jednak oczy człowiekowi wstydem zalewają, wszystkiego zakazują, na nic się nie godzą, prócz żeby czekać, czekać i czekać w takim szczęściu!
Takie względy!
Wymykały mu się z uchwytu jej nogi mocne i gładkie, w dłużyźnie swej urocze, niewieście, w sile zaś nieujęte. Przychylił się z łóżka, jakoby szukał jej śpiesznie, gdy wreszcie sama znalazła upragnione słowa. Wydała je z westchnieniem szalonego szczęścia:
— Tak od razu nie można!
Otoczył dłońmi jej twarz i, niby dzbanek do ust podniósłszy, pocałował w usta. Były twarde. Pachniały